Wieczerze bezdomnych

Wyświetl w formacie PDF

Kaligula
Dziś i w przyszłości wolność nie będzie mieć granic.
Cesonia
(ze smutkiem)
Nie wiem, czy można się tym radować, Gajuszu.
Kaligula
Ani ja tego nie wiem. Myślę jednak, że trzeba z tym żyć.

Albert Camus, Kaligula

Właściwie to nie dzieje się nic. Szybkie stukanie obcasów o posadzkę, kilka uścisków i garstka porozumiewawczych uśmiechów. Ciało do ciała, dłonie do dłoni, otwarcie drzwi, dżentelmeńskie przepuszczenie niewiast, zamknięcie drzwi, otwarcie następnych. Pośpieszne rzuty oka na rozkład i ta dziwna niepewność, czy to aby na pewno mój, czy jedzie na pewno tam, gdzie chcę dotrzeć. Łopot skrzydeł wiecznie wygłodniałych gołębi, stłumione mlaskanie mopa, którym sprzątaczka – pani Ania – co noc zmywa podłogę na głównej hali. No i oni, obywatele zaułków i bram, restauratorzy najpowszechniejszych barów w każdym mieście, smakosze śmietnikowych delicji, oni: bezdomni, trampy, brudasy, pederaści, życiowe niedorajdy, ale wciąż ludzie.
- Pan spojrzy, panie władzo, na Mańka, tego z brodą, w szarym płaszczu – mówi do mnie jeden z nich. Zawsze zwraca się do mnie per pan władza, choć żaden ze mnie pan. – Trzebaby mu karetkę. Leży tak długo: śpi, nie śpi, oddycha, nie oddycha. Pan wie, jeden telefon.
Mówi to samo każdego wieczora. Każdego wieczora przez ułamek sekundy zdaje mi się, że ma rację, że – jakimś cudem – dziś jest właśnie ten dzień, w którym ten powtarzany bełkot okazuje się prawdą. Gdy już-już chcę sięgnąć po telefon mówię, lekko się uśmiechając:
- Daj spokój, ile razy możemy w to grać?
On zaczyna wtedy litanię, że jest mu źle i dlaczego; że chce zostać, chociaż te parę godzin, w cieple, że chyba mu się to należy, bo skoro podróżni mogą, to on jak gdyby też. Bo on jak gdyby jest takim podróżnym, tyle, że sam nie wie kiedy właściwie przestanie czekać. Ale gdy widzi moją obojętną twarz skupioną na pozornie nieznaczącym detalu sali – chowa głowę w ramiona i milknie. Później wstaje z Mańkiem, rzuca parę przekleństw i odchodzi parę kroków. Znajdę go za pół godziny, gdzieś za rogiem i cała gadka zacznie się od nowa.
Nocna ochrona takiego siedliska to trochę jak stróżowanie w więzieniu. Tyle, że zamiast pilnować więźniów, by nie uciekali, trzeba – co rusz – ich przeganiać. Zwykle bawimy się w te same grzeczności. Tak jak teraz. Tamta dwójka siedząca na parapecie przy wejściu – Stach i Karol, królowie kloszardowskiej mody, są tu co noc, przychodzą niemal o tej samej porze. Wiecznie w rozwiązanych butach, obcisłych dżinsach i swetrze z poprzedniego wieku, poplamionym i dziurawym jak ich przeszłość. W ręku ta sama siatka z przydworcowego supermarketu. Ciągle mają nieogolone gęby i jakąś dziwną łagodność w oczach.
- Skończymy tylko jeść, panie kierowniku. Dziesięć minut i nas nie ma – mówi Stach, z pełnymi ustami.
- Pół godziny – odpowiadam. – I was nie ma.
Wtedy kiwają głowami, uśmiechając się przymilnie. Też się uśmiecham, bo ciągle opowiadają ten sam żart i nie wiem już czy mnie bawi, czy w tak dziwny sposób wyrażam rezygnację.
Szum zmieniających się liter na rozkładach. Szybkie ruchy głową w stronę czarnych tablic, spojrzenie na zegarek, wsłuchiwanie się w komunikat. Damski głos, który na każdej stacji brzmi tak samo beznamiętnie, jakby mówił sam megafon, a nie pani Jadzia, czy Marysia.
Czasem z pociągu wysiądzie ktoś pijany, ktoś zgłosi drobną kradzież albo pobicie. Właściwie, to nie dzieje się nic.

* * *

- Znowu... ileż można? – trochę warknął, a trochę wysyczał. – Panowie, dajcie spokój. To jest ciągle warte roztrząsania?
- A co jeśli nie to, Stachu?
Zimny kaflowy parapet, brudne jesienne płaszcze i butelka wódki owinięta w szary papier. Trzy szczupłe postaci, zabłocona, kafelkowa podłoga i odór niemytego ciała.
- Poza tym – kontynuował ten spokojniejszy, w dżinsach i wiecznie niezasznurowanych butach – Stefan dopiero zaczął tu przychodzić. Poznałeś go dobrze? Słuchałeś jak mówi? Więc zamknij się na parę minut i pozwól mu gadać. To jak – zwrócił się do szczupłej, drobnej sylwetki opartej o mokre od deszczu okno. – Jak to było z tobą?
Szelest papieru, w który owinięta jest stara kanapka. Przykry zapach nadpsutego jedzenia i trzepot gołębich skrzydeł, zwiastujący przyszłych gości pobliskiego fragmentu posadzki.
- Zwyczajnie – zaczął z pełnymi ustami. Wzruszył ramionami, przełknął i kontynuował. – Jak u wszystkich, coś tam się nie potoczyło tak jak powinno. Nie wiem o czym mówić, bo wszystko już chyba słyszeliście. Ojciec mnie katował, matki nie było, zmarła niedługo po porodzie – ugryzł kęs bułki, przeżuł, przełknął. – Zajmowały się mną sąsiadki, albo jakaś przyszywana ciotka. Ojciec póki miał pracę, był w porządku. Jak nie miał pracy, to pił. Jak pił, to wpadał w furię i mnie tłukł. – Podleciały gołębie, zbadały sytuację swoim wiecznie ciekawym wzrokiem i zaczęły dziubać okruchy leżące na posadzce. – Jak trzeźwiał i orientował się, że nie ma pieniędzy, też mnie tłukł, chyba z bezradności.
- A po śmierci matki, jak było?
- Pił. Ale po tym piciu jeszcze mnie nie lał. Może byłem za mały, nie wiem. Sam chyba nie wiedział co robić. Pił dużo – rzucił gołębiom większy kęs. – Chyba mu zależało, na mojej matce, wiecie.
Podleciały jeszcze dwa, zaczęły dziobać pieczywo.
- Później mu przeszło. Zaczął chodzić do pracy, coś tam dorywczego znajdował. Na mnie i na niego wystarczało. Chyba to nie było złe, był jakiś tam dom, jedzenie. Ale tak mnie zaczął tłuc, że to nie szło wytrzymać. Wszędzie siniaki, jakieś złamania. Darłem się, pamiętam jak się darłem. Jezu, jak on mocno tłukł, zdawało mi się, że miał żelazne pręty zamiast rąk. No, ale jakiś tam dom jednak był, jakieś jedzenie też. Poza tym to mój ojciec, wiadomo, więc jakoś to znosiłem. Skąd miałem wiedzieć, że nie powinno tak być?
- Ale zwiałeś?
- A kto by został? – przegonił gołębie kopniakiem w powietrze. – On, mój ojciec, chyba w końcu zwariował. To się stało któregoś wieczora. Powiedział, że zabiera mnie do swojej matki. Nigdy o niej nie mówił, ale skoro w końcu powiedział, to chyba jednak była. Wziął mnie na dworzec, bo moja babka miała mieszkać daleko. Dał plecak z jedzeniem na podróż, bo mówił, że kilka ładnych godzin to może potrwać. Założyłem na plecy, nawet nie był taki ciężki. Pamiętam, jak się cieszyłem przez całą drogę na dworzec, że pojadę tym czymś, bo nigdy nie jechałem jeszcze pociągiem. Człowiek za gówniarza to ma takie głupie radości, chciałem jechać w przedziale i patrzeć przez okno i to niby miało dać mi szczęście. Poszliśmy na tę stację, ojciec wskazał trasę pociągu na tablicy, powiedział, że numerek obok to peron, i prawie biegiem, z tym plecakiem jak połowa mnie, ruszyłem na peron. – Wyjrzał za okno. Światło pociągu wjeżdżającego na stację było oślepiające, więc odwrócił wzrok. Ugryzł resztkę kanapki i wolno przeżuwał. – No... a na peronie pusto, ciemno, bo to przecież noc. Jakieś tam światła były, ale co tam takie światła. Ojciec powiedział żebym usiadł na ławce i spokojnie czekał na pociąg. Usiadłem. Nawet się położyłem, bo zmęczenie zaczynało brać górę nad tą dziwną, dziecinną radością. Spytałem czy jeszcze długo trzeba będzie czekać, a ojciec powiedział, że już prawie, że dosłownie kilka chwil.
- Nie przyjechał? – spytał ten spokojniejszy, łagodnie i z namiastką współczucia.
- Nie, nie o to chodzi. Może i przyjechał. Kto wie? Może i faktycznie miał dotrzeć gdzieś, gdzie mieszkała jakaś tam nasza rodzina. Ale ojciec zwariował. Chyba to się stało już wcześniej, zanim wyszliśmy na dworzec, tylko ja jakoś tego nie zauważyłem, zaaferowany całą tą jazdą, wiecie. – Skończył przeżuwać, spojrzał na puste dłonie, wytrzepał okruchy z płaszcza i zszedł z parapetu. – Chciał mnie zabić. Tam na tym dworcu, w tamtą noc, jak leżałem czekając na pociąg. Więc spieprzyłem. Biegłem jak jakieś zwierzę, nie wiem gdzie, i nie wiem właściwie po co. Uciekłem z tego dworca, z obdrapanej ławki, na której leżałem, od ojca, który – pamiętam – trzymał mocno jakiś nóż i zwyczajnie chciał mnie zadźgać. – Przestąpił z nogi na nogę, zatarł ręce i chuchnął, by je ogrzać. – Gówniana ta historia, wiem. Nigdy nie wróciłem, bałem się ojca. Dalej to potoczyło się zwyczajnie. Sami wiecie, jak jest na ulicy i co się może stać.
- I co, twój ojciec był niby tak przepity, że zupełnie postradał rozum? Dlatego to wszystko, ta bajka o babce i wyprawa na peron? To jest jakoś głupio proste. Niby każdy z nas może się tak wyłgać, żeby nie mówić o sobie prawdy – powiedział ten poirytowany, znowu z wyrzutem.
- A bo ja wiem, Stachu, co się stało? Chciał mnie zabić, to uciekłem. Nie wiem czy cokolwiek tu trzeba tłumaczyć. Nie wiem czy cokolwiek się da, skąd niby miałbym wiedzieć – spojrzał na swoje brudne dłonie, na dziurawe spodnie i podłogę, która dawno przestała już lśnić. – Może i mój ojciec mnie jakoś tam kochał. Może przestał albo może i nawet nie, gówno to teraz znaczy, w każdym razie. Spieprzyłem, jak pogryziony kundel i próbowałem wylizać jakieś tam rany. Tyle, dajcie sobie spokój z takimi pytaniami, nic już nie znaczą – ścisnął w dłoni papier, w który była owinięta kanapka i rzucił gdzieś na posadzkę.
- Mówiłem, Karol, mówiłem, kurwa. To już nie jest w ogóle warte roztrząsania. Mówiłem od samego początku, a ty ciągle swoje!
Stach sprawdził, czy w butelce zostało jeszcze trochę wódki. Zajrzał do środka, ale po chwili, z rezygnacją, odłożył na parapet. Spojrzał na zasypiającego Karola, na Stefana, rozglądającego się nerwowo po dworcu. Chyba miał coś powiedzieć, ale machnął ręką i odszedł w kierunku peronów.
Gdzieś tam u góry, pod dachem, kołysane stukotem kół pociągów, zasypiały gołębie.

* * *

Wciąż zadziwia mnie bieg wszystkich zdarzeń, których co noc jestem świadkiem. Konstrukcja, której staram się pilnować dla jednych jest mniej lub bardziej wygodną poczekalnią, dla innych – czymś w rodzaju domu. Dla mnie jest miejscem pracy. Nie wiem czy powinienem tu łazić i obserwować całe te podchody, nie wiem czy to moje miejsce, a w gruncie rzeczy nie wiem czy jest ktokolwiek, kto mógłby powiedzieć, że ten dworzec, ta ziemia na której jest zbudowany, należy do niego. Czasami myślę, że to dziwaczne miejsce – w którym bezdomni łażą w te i we w te, łudząc się, że wszystkie te ściany, podłogi, parapety i okna stały się ich własnością – nie należy tak naprawdę do nikogo. Czasem mam wrażenie, że zostało postawione jakby przez przypadek, ot tak, żeby co jakiś czas ktoś, kto nie ma się gdzie podziać, spędził tu noc.
Czasem też zdaje mi się, że to jakiś cyrk, w którym mało jest artystów, więcej za to klaunów i trefnisi. Myślę sobie, że to sklepienie to tylko płachta ogromnego namiotu, za którą jest inne niebo, w ogóle inny świat. Skąd biorą się takie myśli? Nie mam pojęcia. Może przez zbyt długą obserwację tych ludzi, którym nie udało się wziąć kredytu i kupić mieszkania w odpowiednim momencie ich życia. Mam wrażenie, że wraz z domem traci się część rozumu. Idzie się na dworzec i wpada w przedziwne rytuały, które nocami odprawia każdy kloszard. Jakbym stracił dom – zadaję sobie pytanie – też by mnie tu ciągnęło?
Karol i Stach przesłuchiwali jakiegoś nowego. Wiadomo było, że się pokłócą i rozejdą, to kwestia czasu, kwestia frustracji, która kotłuje się w nich całymi dniami. Frustracji tłumionej przez niezrozumiałą ułudę pogodzenia się z losem.
Wiadomo też było, że będą gadać o tym, jak to się stało, że nowy się tu znalazł i co robił, jak jeszcze go tu nie było. Zwykle się nie pamięta albo urywkami widzi się przeszłość. Tyle, że tak naprawdę nie wiadomo, czy jest to jeszcze własna przeszłość, czy po prostu zlepek historii, których słyszało się setki razy od setek takich jak oni – bezdomnych.
Znowu ich muszę przepędzić. Oni i tak gdzieś się schowają, będą udawać, że śpią, że są nieprzytomni, że mają atak padaczki albo sraczkę ostateczną. Cokolwiek, byleby się od nich na chwilę odwalić i pozwolić poleżeć.
Zawsze mi niezręcznie w takich sytuacjach, zawsze staram się prosić, bo też mają głowę, ręce i nogi, jak ja. Nie przepędzam, chyba, że to ostateczność. Chyba, że któryś się uchla jakimś świństwem i jest zagrożeniem dla podróżnych. Tyle, że bezdomni bardzo rzadko bywają zagrożeniem. Zwykle po prostu są, po prostu siedzą i myślą o tym, że mogliby coś zjeść, albo się napić.
Zastanawiam się też do czego oni dążą, jaki jest sens tej ich nieustannej pielgrzymki. Jaki jest cel tych wszystkich litanii wypowiadanych każdego wieczoru. Kto na nich zwraca uwagę i kto ma dla nich coś więcej ponad pogardę, czy litość?
Po tych rozmyślaniach zwykle trafiam na jakiś syf na dworcu. Któryś z nich zostawił swój dobytek w kiblu i wszystko śmierdzi. Albo któryś się zrzygał, a ja muszę wysłuchiwać lamentów cywilizowanych gości toalety publicznej, którzy w życiu nie widzieli rzygów i są oburzeni i w ogóle co to, kurwa, za porządki, żeby im jakiś bezdomny rzygał. W końcu te kible są za nasze, proszę pana, pieniądze.
Ja tylko pilnuję, nie wiem już właściwie czego – czy jakichś tam praw jakichś ludzi, czy czystości podłogi w kiblu.
Wkurzam się, że ci bezdomni, do których mam jakieś tam uczucie sympatii, muszą narobić syfu, a ja, siłą rzeczy, muszę ich karać. Widzę ich każdego dnia, a oni zawsze z tą samą udawaną naiwnością myślą, że pozwolę im zostać i są wielce zaskoczeni, gdy mówię, że jednak nie. Lubię ich, trudno mi odmawiać człowiekowi ciepła i chwili spokoju, dlatego przymykam oko na te ich drobne nadciągnięcia regulaminu. Regulaminu, który do końca nie wiem czy istnieje, pewnie istniał, ale może kartka na której był zapisany, z czasem przegniła i dawno się już rozpadła?
Zawsze, gdy na nich patrzę, na tych koneserów ciepłych kątów, zastanawiam się kim byli, kim są, jakie zdarzenia ich stworzyły i co oni jeszcze mogą stworzyć. Ale jak odwrócę wzrok, zaraz o nich zapominam, jakby w ogóle nie istnieli, jakby byli snem, który niby pamiętamy, ale jak próbujemy go faktycznie odtworzyć, okazuje się, że gówno zapamiętaliśmy.

* * *

Jakieś gołębie latają, jakieś śpią, niektóre jeszcze patrzą z zaciekawieniem. Ruszają głowami i podsłuchują rozmowy, które nieustannie toczą się w tym kamiennym gmachu.
- A ty, jak było z Tobą?
- A pamiętacie, jak nażarliśmy się w piętnastu, czy szesnastu, jedną zapiekanką? Było można? Kto by nam w to uwierzył?
- A jak Maniek wpadł do tej klatki z psami? Jezu, myślałem, że go rozszarpią, przecież wygłodniałe, karmione raz w tygodniu. A tu poszły spać, tak jak i Maniek...
- A jak znaleźliśmy w kanałach skrzynkę wódki, kiedy nam brakło, a trzeba było się czymś ogrzać? Bo to z jakiegoś wesela zostało...
- O, albo jak Stach nie jadł kilkanaście dni, i padł, leżał przez parę godzin, wszyscyśmy myśleli, że po nim, ale sprawdził to pan kierownik, i jakimś cudem Stachu się ocknął.
- Albo...
- I jeszcze...
- Pamiętacie?...
I nie cichną te stłumione rozmowy, powtarzane każdej nocy.

* * *

Dziadek opowiadał mi, że to, czego teraz chronię zostało postawione na dziwnej ziemi. Kupiono ją po wojnie, za pieniądze lokalnego kolaboranta, który sprzedał tajne dokumenty, tajemnice państwowe – wrogowi kraju. Tego kolaboranta – gdy zdał sobie sprawę z tego, co zrobił – ruszyło sumienie. Oddał pieniądze prezydentowi miasta, ale ten nie chciał ich przyjąć, bo wiedział skąd pochodziły. Dlatego przeznaczył je na ziemię i na budowę tego – dziś już starego – dworca.
I tak się zastanawiam, kiedy noc dobiega końca, a umysł nawiedzają przeróżne myśli, czy na tej ziemi, zyskanej w tak haniebny sposób, może toczyć się jeszcze godne życie?
Co noc patrzę na borykanie się bezdomnych z podstawowymi problemami zwykłego życia, co noc słyszę jak opowiadają ciągle te same historie, i dla nich chyba wciąż są one ważne. I nie wiem już, czy na tej dziwnej ziemi bezdomnych, ziemi, na której można wszystko, bo wszystko się przecież sprzedało, może wyrosnąć jeszcze cokolwiek dobrego.

Adam Kolasa, 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz