Puste Betlejem

Wyświetl w formacie PDF

Przywieźli go w czterdziestym czwartym, zaraz na koniec zimy. Widzę w pamięci ten stary, drewniany wóz, co to na niego ładowali ciała, żeby trupy zwieźć, a potem do wspólnych mogił wrzucić. Zdarzało się, że myśmy nie zdążyli wykopać dołu, a już kolejnych zwozili. Przykrywaliśmy tylko ziemią, Stach krzyże z brzozowych gałązek robił i wbijał w skopaną ziemię przy grobach. Jeden krzyż, kilkanaście ciał przy nim. Przed wojną, dobrodziej mówił, żeby o zmarłych pamiętać i prosić dla nich o łaskę niebieską, ale teraz na modlitwę nie było czasu, w myślach tylko poświęcaliśmy ich Bogu, a Najświętszą Panienkę prosiliśmy, żeby wybłagała dla nich ciepłe miejsce w wieczności. Zwozili wiele tych wozów, myśmy już nie liczyli ile, Stach tylko ciągle nowe krzyże z brzozy robił i patrzył w milczeniu na to nasze pole w lesie. Obok drzew i pasiek dla zwierząt, coraz więcej było krzyży. Po zrobieniu kilku, Stach doszedł do wprawy, solidne robił, wiatr ich nie rozwalał, zwierzęta nie strącały, stały wszystkie, tak jak je wsadził.
Wtedy co go przywieźli, w nocy to było, kazali zrobić inaczej niż zwykle. Cicho było wyjątkowo, psy moje tylko kilka razy szczeknęły i cisza, jakby je diabeł uśpił. Wyszedłem, oczy przetarłem, a z wozu dwóch silnych chłopów schodzi, podchodzą do trupów i ściągają jedno ciało, przykryte jakimś szarym płótnem.
- Zostawcie – mówię – ze Stachem zniesiemy ich z rana...
- Otwórz drzwi! – przerwał stanowczo, aż strach mnie złapał.
Wnieśli we dwóch, tego trupa do mojej chaty. Święta panienko, pomyślałem sobie, czy mnie przy nocy oczy nie służą? bo przecie to trup, bezwładnie nawet ręka leciała spod tej szmaty, którą był przykryty. Trupa do domu mi niosą!
- Panowie, przecież nie tu. Ze wszystkimi go; jak zawsze robimy, Stach krzyż wystruga, modlitwę zmówimy.
Oni nie słuchali, jakby diabły im uszy pozatykały. Idą szybko, stękają ze zmęczenia i kładą mi ciało na podłodze, przy kominku.
- Drzwi – syknął jeden, a ja usłuchałem, zamknąłem.
Podchodzę do nich, całego zdarzenia nie pojmuję wcale. Trupa? Do domu? Jeden z chłopów podszedł do okna i patrzał to na wóz, to na las. Drugi zmniejszył płomień lampy naftowej, tak, że ledwo się tlił i postawił ją przy trupie. Sam klęknął przy nim i zaczął zsuwać szmatę, umoczoną we krwi tych ciał, co leżały na wozie. Zsuwał powoli, bo płótno przykleiło się do świeżych ran trupa.
- Przecie nic już nie czuje – powiedziałem zdziwiony. – Szarpnij.
Tamten nawet na mnie nie spojrzał, głowy nie podniósł, tylko cicho odpowiedział:
- To nie trup.
Wtedy dopiero zauważyłem jak jego marniutka klatka ledwo się unosi.
- Panie w Niebiosach, toż on na skraju życia... jaki słaby... – spojrzałem, przejęty strachem, na wychudzoną twarz, i krwawiące rany na calutkim ciele. Największa była na lewym boku tego młodzieńca – bo to był jeszcze chłopak, twarz miał młodą, trochę dziewczęcą.
- ...wody – usłyszałem. – Nie słyszysz? Przynieś wody! – mówił ten, co przy nim klęczał. – Szybko!
Pobiegłem do drugiej izby, wziąłem miednicę z zimną wodą i resztkę mydła. Ten klęczący przemywał nieprzytomnemu rany jakąś brudną szmatą.
- Co tak stoisz? Pomóż mi.
Jakby Pan Najświętszy kierował moim ciałem, a ja mógł tylko obserwować, co się dzieje. Robiłem wszystko co mówili, nie myśląc nic. Powiedzieli żebym pomógł, pomogłem, żebym umył rany, umyłem, żebym pomógł bandażować, bandażowałem. Ratowaliśmy jak się da tego chłopca, nie wiem jak długo, ale w końcu uczułem zmęczenie, mimo, że samo wydarzenie pobudziło mnie do żywego. Kiedyśmy skończyli, ten co stał przy oknie, podszedł do mnie. Wyciągnął rękę, w której trzymał zawinięty w białą szmatę przedmiot.
- Weź to i schowaj dobrze – powiedział. – To należy do chłopaka. Jak się obudzi, oddaj mu, rozumiesz?
Pokiwałem głową. Wziąłem ten ciężki przedmiot do ręki. Szmata zsunęła się z lekka, i zobaczyłem końcówkę czarnej, stalowej lufy. Jużem miał co powiedzieć, ale ci dwaj spojrzeli po sobie, a ten co klęczał, wyprzedził moje słowa.
- Schowaj i nikomu o tym nie mów! Pod żadnym pozorem!
Zlękniony, schowałem broń w sąsiedniej izbie, tam gdzie ojciec mój zawsze krył oszczędności.
- Niech on tu zostanie – powiedział w końcu jeden z chłopów. – Niech śpi ile będzie mu potrzebne. Niech nigdzie nie wychodzi. Jutro tu wrócimy.
- Jak będą tu Niemcy – zaczął ten drugi, a ja w myślach Pana Boga prosiłem o odwagę – ukryj go dobrze. W piwnicy albo w lesie. Nie daj go znaleźć do jutra, pamiętaj. Jutro wrócimy.
Zaraz potem wyszli, a ja nie zdążył nawet odpowiedzieć. Stałem długo, w progu, patrząc jak zrzucają ciała z wozu, jedno po drugim, aż spadły wszystkie. Wtedy ruszyli, a noc ciągle jeszcze trwała.
Zamknąłem drzwi i okiennice. Chodziłem z miejsca na miejsce. Raz siadłem na krześle, ale nie mogłem zostać, przeszedłem na łóżko, próbowałem zasnąć, ale różne straszne myśli mnie nachodziły i zasnąć nie mogłem. Siadłem na podłodze, najpierw ze spuszczoną głową, podnosiłem ją powoli i patrzyłem na rannego. Na prawym ramieniu miał poszarpany skrawek biało-czerwonej flagi. Odszedłem dalej, zdjęty dziwnym strachem, wziąłem koc i położyłem się na podłodze, w drugiej izbie. Nie wiem kiedy zasnąłem.

* * *

Stach skrobał dwa brzozowe kije. Na ziemi, obok niego, leżał kawałek sznura. Ja staczałem ciała do dołu, jedno za drugim, ranne, brudne i zimne jak sople.
- Rano we wiosce byli Niemcy – mówił i nie przestawał ostrzyć kija. – Pytali o Partisana.
Przestałem zrzucać ciała, sił mi brakło.
- Przepatrzyli kilka gospodarstw. Darli się, bili. Spalili kilka chat. U Rybackich byli, wzięli wszystko co zostało cennego. Te obrazy ich dziada, jakieś pamiątki rodzinne. Córkę też im wzięli. – Przestał ostrzyć. Sięgnął po sznurek, skrzyżował obie gałązki i zaczął je ze sobą wiązać. – Nie tylko u nich tak zrobili. Chłopaka Kołodziejów wzięli. Powiedzieli, że jak stary nie powie, gdzie jest Partisan, to zastrzelą mu młodego. Stary błagał i płakał przy nich. Gadał, że nic nie wie, że nie widział, i prawdę gadał. Niemcy wzięli syna za stodołę, starego skopali, żeby się ruszyć nie mógł. – Stach wbił krzyż przy mogile, sprawdził czy nie będzie się chwiał, naparł ciałem, odszedł krok i spojrzał na mnie. – Ten młody, nie miał czasu krzyknąć. Obolały ojciec usłyszał tylko strzał zza stodoły. Powiedzieli, że zrobią tak ze wszystkimi, jeżeli do wieczora nie znajdzie się Partisan. – Stach popatrzył na kolejny krzyż, który właśnie wbił i na wcześniejsze, co je stawiał co dzień. - Niemieckie psy.
Długo nic nie gadałem, wiatr chłodny jeno wiał i poruszał słomą położoną w paśniku. Patrzyłem to na Stacha, to na mogiły, któreśmy wykopali.
- Co będzie, tylko Pan Jezus wie. Albo nas poratuje albo ukarze – zepchnąłem kolejne ciało do mogiły. – Pomóż mi, już sił brakuje. Jeszcze to ziemią zasypać. Tyle pracy, tyle pracy...
- Ludzie się boją – powiedział i stoczyliśmy ostatnie ciało.
- Róbmy co mamy zrobić.
Chwyciliśmy za łopaty i zaczęliśmy przysypywać mogiłę ziemią. Zeszło długo, ziemia ciążyła, ręce słabe. Stach patrzył na krzyże, kopał wolno.
W oddali, tam gdzie ludzie ze wsi mieszkali, na niebie widać było czarny dym. Nie poruszał się, stał, jakby wiatr nie mógł go ruszyć.

* * *

Po południu wrócił do przytomności. Nakarmiłem go, bo był głodny i napoiłem, bo spragniony. Miały taki błysk w oku, ten chłopak, do dziś pamiętam, zdawało mi się jakby zamiast w ciele, to w tych oczach miał życie.
Powiedziałem mu co się stało i co ma robić. Pakunek oddałem, bo do niego przecie należał, zawinięty szczelnie, nawet go nie odsłaniałem. Przyjął bez słowa i przypiął do pasa. Słaby był jeszcze okropnie, jak po ciężkiej chorobie. Ale, że przeżył – to dziw, i chwała Panu Bogu. Ile to człowiek ścierpieć może? Takie rany przecie, jeszcze wczoraj na poły był trup, teraz się rwie. Wyjść by chciał, „do swoich” – gadał. Ale ciało się nie zgadzało. Wspierał się na rękach, chciał wstać, ale jeno się podniósł, mięśnie zadrżały i opadł, sapiąc, jakby tchu nie mógł złapać.
- Bo wie pan – tak się do mnie zwracał, ale jaki tam ze mnie pan. Pan jest jeden, miłosierny. – Ja bym już, do nich, do swoich. I na Niemców! Oni jeszcze nie wiedzą co możemy. My Europę uwolnimy! Myślą, że już nas mają, że jak są na ziemi naszych ojców, to Polaków już nie ma. Ale Polska jest tu! – wskazał wtedy na serce, na tę marną pierś, pod nią jeszcze bandaż, we krwi brudny. – Pan wie, że musimy walczyć! Nie damy faszystowskim świniom zawładnąć naszymi duszami. Zagarną ziemię, nasze domy, ukradną co cenne, ale do naszej świadomości wstępu nie mają – aż oczy się szkliły temu młodzieńcowi, gdy mówił. – Widzi pan, znosimy, jako naród, te wszystkie cięgi jakie wymierzają nam Niemcy. Zaciskamy zęby i wytrzymujemy. Bo takie jest nasze przeznaczenie. My wiemy, proszę pana, że wytrzymamy. Siłą narodu jest duch, pan wie, a my tego ducha pielęgnujemy. Są wielcy, którzy go nam pokazali, pan zna dzieła Mickiewicza, wszyscy znają. On, wieszcz, pokazał nam drogę, którą musimy przejść. Nie mógł wiedzieć tylko kiedy na nią wejdziemy. I mówię panu, teraz nadszedł ten czas, ta wojna, te wszystkie rany... po ostrych kamieniach idziemy, ale na końcu czeka nas wyzwolenie. – Zamilkł na chwilę, zdawało mi się jakby bardzo się zmartwił, ale po chwili mówił dalej, jakby zapomniał na czym skończył – Ech, jakbym chciał wrócić do swoich! Pan wie, my powoli, ale zniszczymy Niemców!
Siedziałem, w oczekiwaniu na tych dwóch, co byli w nocy. Słuchałem chłopaka, ale patrzyłem gdzie indziej. Na krzyż, za oknem, który dziś Stach wystrugał.

* * *

Krzyk usłyszano w Rama...

* * *

Wszystko zdarzyło się w pośpiechu. Wpadli wieczorem, jak zapowiedzieli, ci dwaj, co zawsze ciała zwozili. Drzwi omal z zawiasów nie wypadły, wzięli chłopaka i rzucili do mnie w pośpiechu:
- Niemcy idą!
Wrzucili młodzieńca na wóz, na ten którym wczoraj go przywieźli, i odjechali prędko. Stałem jeszcze bardziej zlękniony niż poprzedniej nocy.
Z oddali, ze wsi, słychać było wystrzały. Serie z karabinów i krzyki ludzi. Czarny dym był tam gdzie wcześniej, jakby dobry Pan Bóg zatrzymał go na niebiosach.
Warkot samochodowych silników z wioski docierał aż tutaj. Dreszcz mnie przeszedł zimny po plecach. Stałem, jakby nogi w ziemię mi wrosły.

* * *

...płacz i jęk wielki

* * *

Co robić, dobry Panie Jezu? Strzały padały coraz częściej, huk wystrzałów na pewno słychać było w całej wiosce, bo dochodził nawet tutaj, do mojej chaty przy lesie. Z każdą serią serce jakby przestawało mi bić. „Zrobią tak ze wszystkimi, jeżeli Partisan nie znajdzie się do wieczora”, tak powiedział Stach. Mówił też o młodym Kołodzieju, znałem go. Tak nagle, strzelili do niego. Śmiercią przestraszyli całą wieś. A teraz z każdym wystrzałem pada kilku takich Kołodziejów.

* * *

Rachel opłakuje swe dzieci
I nie chce utulić się w żalu


* * *

Zrywam się nagle, słyszę kolejną salwę strzałów i biegnę gdzie oczy poniosą, w las. Chwieję się na nogach, nie mogą utrzymać mojego ciężaru. Przebiegam niewiele, noga grzęźnie w nieubitej ziemi, nie mogę jej wyciągnąć i padam, między czarne, miękkie gruzy, kilka kroków przed krzyżem, który Stach dziś wyrzeźbił.
Pod rękami czuję zimne ciała trupów. Z oddali słyszę warkot silnika, coraz głośniejszy. I jakby... dobry Panie Boże uchowaj!... głosy. Nie myślę co robię, rozgarniam ziemię rękami, szybciej, coraz szybciej, serce wali jak opętane, ręce pracują jakby były zupełnie wypoczęte, kopię, rozgarniam. Nie czuję zmęczenia ani potu, który wystąpił na czoło. Widzę jedynie jak skapuje na ziemię i rozbija się o grudki ziemi. Nogami, rękami, całym ciałem, robię miejsce między niedawno zakopanymi trupami, wchodzę, byle głębiej, byle dalej od głośnego warkotu silnika. Zgasł. Drogi Panie Boże, już są.
A jak znajdą... – przechodzi mi przez myśl - nie, nie, przecie oddałem mu, zawiniętą, taką, jak dostałem.
Głębiej, głębiej! Ziemio, osuń się na mnie, zakryj! Próbuję jak mogę, schować się, zasypać, wiercę się. Słyszę energiczne kroki. Zamieram. Czuję tylko zimno martwych ciał i okropny odór jaki tu panuje. Dobry Panie, uchowaj od Niemców, Najświętsza Panienko, wstaw się za swymi dziećmi, za mną, który nigdy o tobie nie zapominał, w szczęściu i w ubóstwie... Zaczyna padać deszcz. Gwałtownie, strugi opadają na ziemię. Nadal nie ruszam się, jakbym był trupem, jak setki ciał, które leżą tuż przy mnie. Przez szum deszczu przedzierają się strzępki niemieckich słów, coraz ciszej. Wreszcie słyszę warkot silnika, powoli się oddala. Leżę tak jeszcze długo, usta pełne ziemi, przemoczony, wyczerpany i zmarznięty. Stopą nie mogę ruszyć. Ale to nieważne, dobry Pan Bóg wie jak kierować ludzkim losem, poświęcił rzecz mniejszej wagi, dla ważniejszej – życia.
Przypominam sobie huki wystrzałów karabinowych, które brzmiały jak grzmoty. Patrzę na ciała leżące obok mnie. „Zrobią tak ze wszystkimi...” Kołodziej, Rybacka, Bogusławski, Karczowski, Weglewski, mały Chrzanowski, córka Garowskich. Zaciskam pięści, mocno, aż dłoń mi krwawi. Zamykam mocno oczy, wstrzymuję oddech, by po chwili... Nie, nie mam nawet siły krzyczeć.
Modlę się za ich dusze.

* * *

bo ich już nie ma

Adam Kolasa, 2008

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz