Orbis pictus

Wyświetl w formacie PDF

Chyba zepsuł mi się zegarek. Albo musiałem wymienić baterie. Mniejsza o to, poszedłem do zegarmistrza... właściwie to byłem u zegarmistrza. Drewniana budka, nisko osadzona lada, nachylam się, żeby zobaczyć czy ktoś jest w środku.
- Bogu niech będą dzięki! – uśmiechnięty dziadziunio z grubymi okularami na nosie bezszelestnie pojawia się gdzieś z boku. Wita mnie z otwartymi ramionami. – Bogu niech będą dzięki, że to jednak pomyłka.
Otwieram usta, żeby zaprzeczyć, ale trwa to zbyt długo, jak dla tego energicznego pana.
- Niech młody człowiek nie zaprzecza, niech nie próbuje się tłumaczyć – uspokaja. – Młodzieniec zapewne szuka zegarmistrza? Bardzo dobrze, wybornie! Znakomicie!
Chyba zastanawiam się, czy faktycznie przyznać, że się jednak pomyliłem. Ale stoję, czekam. Oczami śledzę gesty tej groteskowej postaci.
- Młody człowiek pokaże z czym przyszedł. Proszę, śmiało, proszę, niech się nie krępuje – mówi już zza lady. Chyba w międzyczasie zdjął okulary.
- Zegarek... zepsuł się. Nie wiem dlaczego. Baterie złe? – mówię jakby nie swoim głosem, dziwnie głośno, nienaturalnie.
- Młodzieniec się tak nie denerwuje. No, już! Niech poda, co przyniósł – wziął ode mnie zegarek. – Młody człowiek może taki zdenerwowany, bom go zaskoczył na wejściu. Niech zapomni, zapomni o tym. Bo wie młodzieniec, ja tak strasznie się bałem, że już nikt nie przyjdzie, że już nigdy nikogo... A teraz... aż sam się dziwię, sam się śmieję z tego strachu i z tych, wie młodzieniec, bzdur, wymysłów.
Stoję oparty o drewnianą ladę. Ciemne pomieszczenie, chyba jedna lampka w warsztacie. Nie widzę za bardzo dziadziunia, jakby w połowie był skąpany w gęstej ciemności. Nie wiem co robi z zegarkiem, nie widzę, nie słyszę nic poza głosem.
- Wie młodzieniec co? Skąd to moje zachowanie? Ja miałem, dopiero co, taki sen, młodzieniec niech słucha uważnie – że wszystkie zegary na świecie nagle stanęły. Dosłownie wszystkie. Niech sobie młody człowiek wyobrazi każdy zakątek ziemi, wszystkie nadgarstki, na których noszone są zegarki, wszystkie mieszkania, banki, urzędy. Narody, państwa, wie młodzieniec – całość, wszystko, wszystkie zegary, bez wyjątku – stanęły. I ja już myślałem, że to koniec mojej pracy, bo co miałem zaradzić? Kłamać i ustawiać zegarki wedle wymyślonej godziny? Właściwie mogłem tak zrobić. Jeden kilka minut do przodu, inny kilka do tyłu. Przy takich różnicach nikt by się nie zorientował. Każdy żyłby wtedy według innej godziny i nawet by się nie domyślał, że naprawdę jest jakaś inna. Któż mógłby wyczuć ten właściwy czas? – Chyba spojrzał na mnie, odkładając na moment zegarek. – Ale jestem zbyt uczciwy na takie oszustwo. Myślałem więc czy zamykać interes, żyć nie wiadomo z czego i nie wiadomo nawet kiedy. Tak się przestraszyłem, że nie będę miał już klientów, że już nigdy nie naprawię żadnego zegara, ba! przestraszyłem się nawet, że nigdy więcej nie posprzątam już warsztatu! Uwierzy młodzieniec? Człowiek we śnie to traci głowę. Przecież są jeszcze inne metody sprawdzenia godziny, kijki wbite w ziemię albo jeszcze co innego.
Wciąż nie widziałem, czy on tylko gada, czy jednocześnie naprawia. Ciemno. Ja stoję, nie ruszam się, niby jestem zaciekawiony, ale niby nie. Stoję, oddycham chyba. Nie wiem, bo nie słyszę nic poza słowami dziadziunia.
- Ale młody człowiek przyszedł dziś rano. Klienci jednak są. Młodzieniec rozumie, mogę odetchnąć z ulgą, kamień z serca!
Chyba naprawił i chyba zabrałem zegarek. Właściwie to chyba zapomniałem nawet zapłacić, podziękować i powiedzieć „do widzenia”. Nie pamiętam też, czy zamykałem za sobą drzwi, ale jeśli nie, to dziadzio na pewno zrobił to za mnie. Tak przypuszczam.

* * *

Siedziałem wtedy z Szymkiem w parku. Miałem dziwne wrażenie, że zaraz niebo spadnie nam na głowy. Albo, że będzie jakiś wielki wybuch, my go zobaczymy i będziemy widzieć jak ludzie umierają pod gruzami, patrzeć jak walą się budynki. Ale chyba kurzu by nie było, wszystko widzielibyśmy dokładnie, szczególnie te wykrzywione twarze zaskoczonych przechodniów. To by była katastrofa, ale jakby zatrzymana na moment, żebyśmy mogli się powzruszać i obejrzeć ją dokładnie, jak sklepową wystawę.
- Też tak będziemy robić? – spytał Szymek patrząc na plac z szachownicami i ławkami. – Grać na starość w szachy i karmić gołębie?
- A umiesz grać?
- Jest czas, żeby się nauczyć.
- Jest też czas, żeby sie nie nauczyć. Ja nie będę grał, będę patrzył jak moi znajomi grają i wkurwiają się, kiedy przegrywają. Będę też patrzył jak dzieciaki przeganiają gołębie z miejsc, gdzie stare pryki rzucają kawałki chleba. Wiesz, że pokruszony chleb kupuje się przy takich miejscach? Paranoja. I nie, też nie będę tym, kto to sprzedaje.
Miałem wrażenie, że oddalone sylwetki ludzi falują, jakby były za ścianą gorącego powietrza.
- A jak myślisz, o co oni grają?
- O pokój na świecie. Pojęcia nie mam, Szymon. Chcą grać, niech grają. Nie wiem czy ktokolwiek tu kiedykolwiek wygrał albo przegrał. Popatrzę na nich trochę i idę dalej, nie mam czasu na siedzenie i czekanie aż ktoś wygra.
Właściwie to nawet nie wiem, czy chciało mi się gadać z Szymkiem. Nie widzieliśmy się z pięć lat, zadzwonił, spotkaliśmy się powiedzieć co słychać. Nic nie słychać poza stękaniem tych staruszków przesuwających figury szachowe po zniszczonej planszy.
Chwile wlekły się jak gorący, letni dzień.
- To co, idziemy?
- Idziemy – odparłem.
Chyba poszliśmy, ale nie za bardzo pamiętam już gdzie. Zapamiętałem tylko wzrok staruszka, siedzącego w oddali, na ławce, z której dokarmiał gołębie. Długo patrzył się w naszą stronę i miałem wrażenie, że tak naprawdę nie widzi gołębi, szachownic, biegających wszędzie dzieciaków, ani nawet Szymka, z którym szedłem ramię w ramię. Wpatrywał się tylko we mnie jakby mnie znał. Ale mogło mi się zdawać.
Pewnie tak było, bo jak przeszliśmy trochę dalej, ławka była pusta.

* * *

- Nie powiesz mi, że nie miałeś ochoty tego wszystkiego rozpieprzyć – powiedział.
- Szymon, zawsze mam taką ochotę. Nawet widzę siebie, jak przewracam te kosze, rozwalam figurki, kopię dzieciaka aż odlatuje na kilka metrów. Matki płaczą, ja się dziko śmieję, oni nic nie rozumieją, ja wszystko. Słońce wali jakby prosto we mnie. Gołębie zrywają się do lotu, przestraszone, albo rozczarowane, że ich nie karmię. A te dziady zbierają figurki, pewnie zaraz znowu zaczęliby grać. Może i by bąknęli coś w stylu: „co za maniery!” albo: „nie do pomyślenia, panie kolego!”
Wybucham śmiechem.
- Czasem mam gorsze myśli, Szymon. Ale to wszystko jest raczej żartem, jeżeli można to tak nazwać. Nie ma w tym furii, nawet zdenerwowania. Chyba tylko zniechęcenie. Prędzej bym chciał przypierdolić rzeczywistości, ugiąć ją jak gałąź i naciskać tak mocno, żeby pękła. Gdzieś mam tych ludzi, nie są niczemu winni. Ale mam wrażenie, że tylko burząc ten ład mogę zmienić to, co widzę, co istnieje.
- Nadal w to wierzysz?
- A ty?
- Dla mnie zostało tylko to o czym mówisz. Widzę tę furię, nawet ze szczegółami, wiesz, zawłaszcza dotyczącymi samego siebie – uśmiech, pot, rozwiane włosy. Czuję satysfakcję, po samym wyobrażeniu sobie tej sceny. Ale później wracam, spokojniejszy. Do siebie, do tej twarzy, rąk i nóg, które znam od lat.
Zaśmiałem się. Właściwie to chyba wybuchnąłem śmiechem. Miałem wrażenie, że Szymek się przestraszył, bo spoważniał i zamilkł.
- Co jest?
- A jeżeli to się dzieje? Jeżeli gdzieś – bo ja wiem gdzie – te wszystkie rzeczywistości się spełniają? Wiesz, latają biali i czarni królowie z szachownicy, dziadki wrzeszczą: „hultaj!”, matki płaczą, ulice wybuchają i tak dalej.
- Ale to przecież trwa chwilę. Sekundę. To tylko czas zawieszony, zatrzymany obraz bez żadnej kontynuacji. Później wracasz do domu i jesz kolację, tamto nie istnieje.
- Masz rację – przyznałem.

* * *

Po kolacji dokładnie szoruję zęby. Zazwyczaj do krwi, ale nie czuję bólu. Gdy widzę, że w umywalce piana z pasty zabarwia się na czerwono, przestaję szorować. Spłukuję plwociny i patrzę jak powoli znikają. Później językiem dotykam dziąseł, ale nie czuję słonego smaku krwi, jedynie resztki świeżej i miętowej pasty.
Przechodzę po nieumeblowanym pokoju, starannie omijając rozłożone na podłodze notatki i otwarte książki, by wreszcie położyć się na miękkim łóżku. Czasem obejrzę film, czasem bezmyślnie pogapię się w telewizor, szybko zmieniając kanały.
Rozwaliłbym ten ekran, potłukł na kawałeczki, wypierdolił przez okno z hukiem, żeby zapaliły się światła w sąsiednich mieszkaniach, żeby dzieciaki zaczęły wrzeszczeć, a zaspane matki próbowały je uspokoić. Słyszałbym krzyki mężów, którzy nie wiedzą co się dzieje, ale udają, że wszystko jest pod kontrolą i zaraz kogoś ukarzą, bo wiedzą co to sprawiedliwość. Wtedy wyszedłbym na balkon i śmiał się, patrząc w księżyc. Wołaliby pewnie na mnie: „ten wariat spod trójki” albo „psychol, zwyrol, pedał, ćpun, pijak, faja” i sam nie wiedziałbym co wybrać z tego arsenału obelg. Śmiałbym się i patrzył na to wszystko, na każdy grymas malujący się na twarzy ludzi, którzy uważali, że mnie znają.
Trwa to chwilę, nie wiem, może sekundy. Później włączam film, żeby zapomnieć – o czym właściwie? Włączam, by obejrzeć. By widzieć obrazy i zapamiętywać sceny. Może kiedyś sam w nich będę?
I czasem, gdy coś mnie z tego filmu wzruszy – jedna scena, gest – wychodzę na balkon i patrzę w niebo. Czuję, jak gdyby kurczyła mi się klatka. Jakby coś się w niej szamotało, próbowało wylecieć, chciało żebym to wypuścił. Ale nie wiem co to, nie wiem jak z tym postępować. I to mija, a ja idę spać.
Czasem strasznie mi żal, bo czuję, że już nie obudzę się w tej samej rzeczywistości. Mam wrażenie, że niszczę ją każdego wieczoru, a każdego ranka odbudowuję ją od podstaw.

* * *

Ta kobieta po czterdziestce pewnie jest znudzona codziennym gotowaniem obiadów, zawiedziona swoim życiem, a jej jedyną rozrywką jest czytanie romansów, które co tydzień wypożycza. Pewnie się w nich pogrąża wieczorami, gdy mąż ogląda wiadomości, a dzieci grają na komputerze. Wyobraża sobie, że jakiś Carlos delikatnie dotyka jej włosów, policzków, zbliża usta do jej ust, mrużąc oczy...
Ten facet w czytelni, z siwym wąsem, czytający kilka codziennych gazet, zapewne na spotkaniach rodzinnych, przy suto zastawionym stole pieni się jak ktoś powie źle o jego ulubionej partii i zaciekle tłumaczy dlaczego jego racja jest najważniejsza. Pewnie często podnosi głos i drobinki śliny lecą na te wszystkie sałatki zrobione z produktów z Biedronki, a zakłopotana żona, nie wiedząc jak załagodzić sytuację, niezręcznie się uśmiecha.
Ten młody, przy komputerze, godzinami gra w internetowe gierki i zdobywa magiczne przedmioty, żeby móc się nimi pochwalić przed rówieśnikami i poczuć się przez moment dumny, że dokonał czegoś ważnego. Pewnie jego koledzy patrzą na niego z...
- książkę – słyszę głos jakby ktoś mówił z przyciśniętą do ust ręką. – Halo!
Ściągam słuchawki. Zawsze gdy je zdejmuję czuję się jakby na siłę wyciągnięty spod wody, jakbym wyszedł z zupełnie innej sfery i musiał łapczywie łykać powietrze, żeby przeżyć.
- Słyszy mnie pan teraz? – pyta starszy, wysoki pan w koszuli z krótkim rękawem i w zaprasowanych w kancik szarych spodniach. – Pytam czy mnie pan słyszy!
Chyba go gdzieś widziałem, kiedyś, nie pamiętam gdzie. To pewnie stały czytelnik, sądząc po wieku.
- W czym pomóc? - pytam.
- Chciałem tylko oddać książki – powiedział i położył trzy na ladzie. Odnotowałem to, odłożyłem na biurko. – Pan mnie kojarzy, prawda? Panu się nawet zdaje, że pan mnie zna, choć to niedorzeczne.
- Pewnie, z widzenia – wzruszyłem ramionami.
- Czy mógłbym panu zaproponować spotkanie? Niech pan tak na mnie nie patrzy. Zwyczajne spotkanie, może być przed biblioteką, na ławce, jeżeli obawia się pan kawiarni. Pan pewnie myśli teraz o mnie jako o osobie niebezpiecznej, wariacie, w najlepszym wypadku jakimś starym zboczeńcu. Ja nie mam złych intencji, w ogóle nic nie chcę od pana, poza rozmową, pan rozumie, bardzo mi zależy. Przepraszam, jeśli niepokoiłem. Do widzenia panu.
Wyszedł szybko, nie czekając na reakcję. Chyba mnie to mocno zaskoczyło, sparaliżowało na kilka chwil. Później, gdy się uspokoiłem, w bibliotece chyba nikogo już nie było.

* * *

Pamiętam, że siedzieliśmy z Michałem na skraju osiedla, na jakimś wysokim punkcie. Była noc, ciemno, ale widoczność, pomimo to, świetna. Patrzyliśmy na bloki, chyba akademiki. Wiedziałem, że zaraz się coś wydarzy. Czekałem na to bez ruchu, siedząc w krótkich dżinsowych spodniach i zielonym t-shircie. Pamiętałem te wszystkie amatorskie nagrania jak samoloty uderzają w wysokie wieże i wszystko wybucha, i kurz, i twarz tych ludzi, którzy chcą zobaczyć, ale jednocześnie chcą uciekać.
Siedzieliśmy tak koło siebie w milczeniu, nawet nie wiem, czy coś czuliśmy, chyba nawet wiatru nie. Może ja tylko takie gniecenie w klatce, jakby się kurczyła.
Wtedy to się stało. Dziwacznie mały samolot, jakby z papieru, wtopił się w pierwszy budynek. Wybuch był ogromny, widok malowniczy. Czerwony ogień momentalnie rozjaśnił niebo, kłęby dymu stanęły w powietrzu, tworząc szarą granicę między pomarańczowymi płomieniami a granatowym niebem. Chyba się bałem, ale to było piękne. I nie mogłem się ruszyć, bo to było moje miejsce i mój czas, który tak właśnie musiałem spędzić, siedząc na skraju pagórka, z Michałem. Nic nie mówił, ja też milczałem.
Widziałem swoją twarz zastygłą w bezruchu. Chyba nic nie odbijało się w moich oczach, ale wolę myśleć, że w źrenicach widać było płomienie. To dodaje piękna tej scenie i łatwiej mi dzięki temu się wzruszyć.

* * *

- Wiesz, czasem się zastanawiam, co dzieje się z tym wszystkim dalej. Rozumiesz, o kimś kiedyś pomyślisz, coś ci się przyśni, może i we śnie zrobisz komuś coś złego, może dobrego – mówił powoli Szymon, chyba byliśmy pijani. – Ale zastanawiam się co dzieje się z konsekwencjami tego? Czy to dalej gdzieś istnieje, czy trwa nadal, pogrążając się w niewiadomo jakim chaosie, skoro nic nie sprawuje nad tym kontroli? Ilu ludzi spotkałeś w swoich myślach, ilu w snach? Myślisz, że w jakiś sposób oni wracają? Albo, że może ich nie być aż tak wielu, jak nam się naiwnie zdaje?

* * *

- Pan dobrze sypia? – staruszek zaczepił mnie, gdy już miałem wchodzić do klatki.
- Słucham?
- Czy sypia pan dobrze? Przepraszam, głupie pytanie, powinienem raczej spytać co słychać, jak panu minął dzień. Przepraszam pana najmocniej. Który my właściwie mamy dziś rok?
- Co?
Zaraz zaczną gapić się ludzie, ktoś i tak pewnie od początku słyszy tę rozmowę.
- Przepraszam najmocniej, proszę, usiądźmy tutaj, na ławce. Pięć minut, młody człowieku, bardzo pana proszę.
Schowałem klucze do kieszeni i poszedłem z dziadkiem na ławkę.
- Pan... pan myśli, to znaczy... przepraszam, może to zabrzmi niedorzecznie... pan myśli, że pan śpi, prawda? Ależ proszę się nie denerwować. To widać, jak czasem wędruje pan gdzieś daleko myślami. Bóg jeden wie gdzie prowadzą te drogi. Ale nie o tym. Bo, pan wie, że to da się zauważyć. Jak bywa pan zamyślony, jak trzeba do pana krzyczeć, gdy chce się oddać książki. Ja mieszkam niedaleko, często pana widuję. Ja przepraszam, niech się pan nie obawia, ja po prostu teraz dużo obserwuję.

* * *

- Chciałbym zobaczyć te wszystkie wybuchy – powiedział kiedyś Szymek, gdy mijaliśmy jakiś kiosk na mieście. – Myślisz, że są prawdziwe?

* * *

- Pan czuje, że coś jest nie tak z pana odczuwaniem, że gdzieś pan zabłądził i, że w jakiś, nieokreślony, sposób pan nie pasuje do tego miejsca, do którego pan zabrnął. Czy pan mnie rozumie? Czy jest pan w stanie słuchać dalej?
Chyba byłem. Patrzyłem na niego jak na dziadka z jakiegoś filmu. Pewnie uprzejmie kłania się paniom sprzedawczyniom w sklepach i często się potyka, bo jest tak nieśmiały, że bezustannie chowa głowę w ramiona i spieszy się nie wiadomo gdzie, byleby tylko nie napotkać znajomej twarzy.
- Pan jest tak jakby we śnie, ale, proszę mi wierzyć, to nie jest sen. Moja... – chyba chciał coś dopowiedzieć, ale zrezygnował. Zrobił krótką pauzę. – Proszę mi pozwolić z panem porozmawiać, niech pan nie odchodzi, młody człowieku, proszę usiąść jeszcze na chwilę, to ważne.

* * *

Chyba do niej podszedłem i chyba byłem szczęśliwy. Nie, czułem szczęśliwość. To takie gniecenie w klatce. I widziałem uśmiech na swojej twarzy. To chyba to.
Wiedziałem, czułem, że ona mnie rozumie. Nie pamiętam twarzy, tylko włosy, kawałek policzka. Chyba później rozmawialiśmy, pamiętam to.

* * *

- To jest tak, jakby wytwarzał pan sen, rozumie pan? Niech pan sobie spróbuje przypomnieć... co ja gadam... niech pan się zastanowi jak się pan zachowuje we śnie. Jak się pan widzi, o to mi chodzi dokładnie. Zapamiętuje pan wiele, ale jakby krótkich scen, prawda? Niech pan zwróci uwagę, że we śnie pan nie jest sobą... to znaczy... jest pan sobą, jak najbardziej, ale nie jest pan w swoim ciele. Widzi pan siebie jakby trochę z boku, trochę pod kątem z góry... no, mniejsza o to. W każdym razie może pan dostrzec całą swoją osobę. Pan zna to wrażenie, prawda?
Wyjął chusteczkę i przetarł czoło. Upał okropny, krople potu na twarzy, koszulka morka. Siedzimy na ławce, zwróceni twarzą do siebie. Staruszek poddenerwowany, jakby pierwszy raz z kimś rozmawiał.
- To tak jakby oglądał pan film, jakby czuł pan, że jest głównym aktorem, pomimo że jest pan poza tym filmem. Że ta, nazwijmy to, myśl, która myśli pana, jest poza panem, ale ma władzę nie tylko nad pana ciałem, ale również nad rzeczywistością. Że jak ona coś pomyśli, to może się to, w istocie, wydarzyć. Nadąża pan?

* * *

Często budziłem się z poczuciem smutku, a pod powiekami czułem jeszcze te łzy ze snu. W głowie nie miałem żadnej myśli, poza jedną, ulotną, że coś było, istniało, i nie wiedziałem czego żałuję, nie wiedziałem nad czym płaczę.

* * *

- Mam na myśli to, że nie śpimy, nikt nie śpi. Pan jest teraz absolutnie, na jawie. Tylko jest pan w takim stanie w jakim się jest podczas snu, w takim stanie w jakim wspomina się minione wydarzenia. Wie pan, to ma swoje zalety. Pan już nie czuje strachu, śledząc informacje o jakichś strasznych wydarzeniach, prawda?
Zastanawiałem się o czym on mówi. O tych wszystkich zdjęciach, na które patrząc, można się tylko wzruszać?
- Ja nie mam czasu, będę musiał zaraz iść, cieszę się, że pana spotkałem. Niech pan mi wierzy, to nie jest sen, to tylko rzeczywistość przekształciliśmy tak, że wygląda jak sen. Poza tym – tyle jest spraw! – poza tym, gdyby mnie pan, dajmy na to, zranił, pewnie zbiegliby się ludzie, może ktoś by zadzwonił po pogotowie. Gdyby miał pan odrobinę nieszczęścia, może trafiłby pan w tętnicę, może byłbym ciężko raniony, a tu tylu świadków. Zaraz później przesłuchania, sąd, wyrok. Pan o tym wszystkim wie i pan się na to godzi. I to jest rzeczywistość. Ten przewidywalny logiczny ciąg wydarzeń, który pana nie dziwi. Ale we śnie też nic pana nie dziwi. Żaden irracjonalny bieg wydarzeń, żaden kaktus na dłoni, bo przyjmuje pan, będąc w tamtym świecie, jego logikę. I nie może pan zdawać sobie sprawy, czy to jest akurat sen, czy to jest akurat jawa. Dopiero po obudzeniu, po wejściu w inną rzeczywistość pan z pobłażliwym uśmiechem rozmyśla o tych dyrdymałach, które się panu przyśniły. Ale na pewno pamięta pan sytuację, kiedy podczas snu był pan święcie przekonany, że to właśnie jest ta prawdziwa rzeczywistość.
Spogląda na zegarek. Gorąco. Z oddali słychać przytłumione okrzyki dzieci.
- Niech pan postara się zapamiętać! To jest jawa, ale i sen do złudzenia może przypominać jawę. Jednak, proszę mi wierzyć, te podziały nie są najistotniejsze. Rzeczywistość, którą stara się pan odnaleźć jest jedna, i pan nią jest. Tak mało czasu! Sen, jawa, to ciągłość w panu, wszystko trwa. Czy pan to zrozumiał? Czy pan zapamięta?
Słyszę go jakby z oddali. Zaczynam się niecierpliwić albo denerwować, gorąco daje się we znaki, włosy mokre, oczy zmrużone od intensywnych promieni. Chcę już stąd iść.
- Proszę jeszcze zaczekać – mówi staruszek. - Proszę mi pozwolić zadać jedno pytanie. Pomijając to wszystko o czym mówiłem, pomijając tę naszą rozmowę. Bardzo pana proszę... dobry Boże! Przecież pan ją znał... proszę mi tylko powiedzieć, czy ona gdzieś tam jeszcze jest? Ona gdzieś jeszcze wędruje, prawda?

Adam Kolasa, 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz