Bóg nieodnaleziony. Trylogia pionowa Ingmara Bergmana

Wyświetl w formacie PDF

Syn luterańskiego duchownego, który za łamanie surowych zasad ojca zamykany był w ciemnej komórce, wyrasta na jednego z największych reżyserów w historii kina. Zdobywca trzech Oscarów, Złotego Niedźwiedzia, siedmiu nagród na festiwalach w Cannes – by wymienić tylko niektóre spośród wielu wyróżnień – w latach 1961-63, nakręci trzy – surowe, niemal ascetyczne w formie – filmy, które ukształtują jego dalszy rozwój artystyczny. Te filmy, połączone przez krytyków ze względu na podobną tematykę, zostaną później nazwane trylogią pionową i staną się jednym z największych osiągnięć szwedzkiego reżysera, Ingmara Bergmana.

Już najwcześniejszy film zaliczany do trylogii pionowej Bergmana, rzuca światło na tematykę poruszaną w całym cyklu. Through a glass darkly, zdobywca Oscara z 1962 roku za najlepszy nieanglojęzyczny film, tytuł swój zawdzięcza fragmentowi Hymnu o miłości z nowotestamentowego listu do Koryntian. Tłumaczenie: teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno można odnieść do wszystkich trzech filmów, w których Bergman będzie podejmował próby odpowiedzi na pytania nie tyle o istnienie Boga, co o kondycję człowieka, który tego Boga stara się odnaleźć.
Jego bohaterowie będą poszukiwać, zmieniać przekonania, szamotać się w świecie, w którym On być może jest. I ta tytułowa niejasność, niemożność uzyskania jedynego, obiektywnego punktu widzenia będzie dominantą bergmanowskiej trylogii. Trylogii nie będącej wyłącznie pionową (tj. o relacjach dół – człowiek a góra – Bóg), ale także poziomą, czyli badającą relacje na tym samym poziomie, między ludźmi.
U Bergmana dystans pomiędzy Bogiem a człowiekiem wcale nie jest wyraźnie większy od dystansu, który dzieli dwoje ludzi. W filmie najbardziej zbliżonym do tradycyjnego dramatu (akcja nie przekracza 24 godzin, w filmie występuje zaledwie czworo bohaterów), Through a glass darkly, dzieci nie znajdują wspólnego języka z ojcem, mąż – z żoną, brat – z siostrą. Rozmowa nie jest próbą zrozumienia, przeciwnie – jest monologiem trafiającym na bierność rozmówcy, który tylko czeka na możliwość zmiany tematu. W The Silence, Bergman ogranicza słowa do minimum i tworzy z nich narzędzie, które zamiast budować i wzmacniać relacje – niszczy je, oziębia. Zdania wymieniane między bohaterkami – siostrami – służą zadawaniu cierpienia albo są po to, by zakłamywać teraźniejszość. Słowa, wymierzane jak ciosy, trafiają w czułe punkty przeciwnika, który nie zdążył postawić gardy.
Język, rozmowa, jest wreszcie informacją zbędną, zbyt rozbudowaną, zwyczajnie niepotrzebną. Boleśnie przekonuje się o tym Marta z Winter Light. Zakochana w pastorze Tomasie, pisze do niego długi list – wyznanie miłosne, które on odrzuca. Słowa nie wywołują uczuć, nie służą zrozumieniu.
Człowiek z trylogii Bergmana – pozbawiony możliwości zrozumienia, intymnego kontaktu z drugą osobą - jest wyobcowany, samotny. Poczucie izolacji spotęgowane jest krajobrazem: pustym, niemal nieruchomym – jak rozległe, nadmorskie przestrzenie w Through a glass darkly, czy opustoszałe hotelowe korytarze, po których błąka się Johan, bohater The Silence. Dawid, bohater pierwszego filmu z trylogii mówi córce o magicznym kręgu, zakreślanym przez każdego człowieka; kręgu, który ludzie budują, by odgrodzić się od rzeczywistości. Dopiero silny wstrząs - w przypadku Dawida: śmierć żony – może przebić ten krąg, ukazując jednocześnie jego śmieszność. Te wstrząsy momentalnie wciągają człowieka w bieg życia. Wtedy też możliwe jest prawdziwe porozumienie pomiędzy ludźmi, granica odgradzająca dwie osoby – pęka i człowiek otwiera się na bliźniego.
Emocje u Bergmana zdają się rządzić podobnymi prawami: dopiero doświadczenie skrajnie negatywnych uczuć doprowadza do narodzin tych lepszych, szlachetnych. W Dawidzie, który po śmierci żony chciał popełnić samobójstwo, dopiero z całkowitej pustki wewnętrznej może narodzić się coś, czego – jak sam wyznaje – boi się jeszcze dotknąć. A jest to miłość, rozumiana nie tyle jako uczucie do jednej, wybranej osoby, co pewna idea, niemal namacalna, która buduje więź między ludźmi. U Marty, z Winter Light, nienawiść zmienia się we współczucie, później – w miłość. Odczuwanie skrajnie przygnębiających emocji, to też impuls do szczerej rozmowy, szukania oparcia w drugim człowieku. Gdy szpitalny helikopter zabrał Karin, Minus, jej brat, zdobył się na pierwszą szczerą rozmowę z ojcem. Wtedy to Dawid, próbując zrozumieć syna, wyjaśnia mu to, w co sam wierzy – w rozsypanej rzeczywistości, którą człowiek wymył z podstawowych zasad moralnych, trzeba szukać oparcia, a tym oparciem nie jest już idea Boga, tylko miłość, każdego rodzaju, którą człowiek codziennie może obserwować.
Jednak gdy te krótkie, dramatyczne momenty – w których możliwe jest zrozumienie – miną, człowiek na nowo buduje swój magiczny krąg i odgradza się od życia, od ludzi. Wyobcowanie, izolacja, samotność – stają się barierami, których nie można trwale wyburzyć. Momenty bliskości są zaledwie rzadkimi chwilami porozumienia, które jednak, co optymistyczne w ponurej bergmanowskiej wizji, pozwalają człowiekowi znieść trudy życia. Bez drugiej osoby bohaterowie są absolutnie samotni, nie odnajdują w niczym nadziei. Żona Perssona, bohatera Winter Light, po usłyszeniu, że umarł jej mąż, odmawia czytania Biblii. Człowiek nie znajduje pocieszenia w słowie Bożym.
Być może fragment z Hymnu o miłości, wskazuje na bergmanowską koncepcję człowieka: tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość te trzy: z nich zaś największa jest miłość. Gdy zabraknie tej ostatniej, bohaterowie szwedzkiego reżysera nie znajdują w niczym oparcia, brakuje im fundamentu, na którym budowaliby pozostałe wartości: wiarę i nadzieję. Pastor z Winter Light po śmierci żony traci ostatecznie wiarę w Boga. Dawid, z Through a glass darkly, jedyny sens odnajduje w miłości. Dla Martina, męża Karin, sensem jest miłość, troska o chorą żonę.
W The Silence jednak Bergman odchodzi od takiej koncepcji. W tym najbardziej chyba pesymistycznym filmie z trylogii, nie odnajdziemy już zrozumienia pomiędzy dwojgiem ludzi. Miłość, sprowadzona wyłącznie do zimnego aktu seksualnego, nie jest już dla człowieka oparciem, jest instynktowną potrzebą, żądzą domagającą się zaspokojenia. Miłość staje się też zdradą, krokiem, który ma wywołać cierpienie i który bohaterka wykonuje z premedytacją.
Miłość, która wcześniej zbliżała do siebie ludzi, teraz zwiększa dystans pomiędzy siostrami: Ester i Anną. Słowa, rozmowy nie mogą doprowadzić do pojednania. Bergman wskazuje, że podstawowe narzędzie komunikacji jest wielce niedoskonałe – język mieszkańców miasta, do którego trafiają bohaterki, brzmi dziwacznie, staje się barierą, którą ani Anna ani Ester nie mogą sforsować. Johan, najmłodszy bohater The Silence, po krótkim pokazie marionetkowym, wyjaśni Ester dlaczego kukła mówi niezrozumiale: On się boi, więc mówi zabawnym językiem.
Przewijający się w twórczości szwedzkiego reżysera motyw lalek (czy szerzej – różnorodnych inscenizacji), wyraźnie wskazuje drogę interpretacyjną ostatniego filmu bergmanowskiej trylogii. Człowiek – przestraszony, skrajnie odosobniony, samotny – nie może, nawet gdyby chciał, zostać zrozumiany, bo język nie jest odpowiednim do tego narzędziem. Bergman wskazuje jednak inną drogę: porozumienie można nawiązać, ale już nie poprzez rozmowę, lecz dzięki muzyce, sztuce. Kontakt między lokajem mówiącym w obcym języku a Ester nawiązuje się tylko wtedy, gdy oboje słyszą w radiu Goldberg Variations Jana Sebastiana Bacha. Dzieło kultury staje się ogniwem, które może połączyć dwie osoby i doprowadzić – być może zaledwie na moment, ale jednak – do tego, że nawiążą one nić porozumienia.
Bergman, nie ukrywający, że przy tworzeniu filmów często czerpie inspiracje z własnych doświadczeń, w trylogii pionowej sam też przede wszystkim poszukuje odpowiedzi. Tak jak Karin, uznana za chorą psychicznie osobę, która słyszy głos Boga i lawiruje pomiędzy światem ziemskim i boskim, tak i szwedzki reżyser szuka przekonującej odpowiedzi na pytanie o Jego – nie tyle istnienie – co obecność. Tak też jak Karin symbolicznie Boga odrzuca, krzycząc przy tym z przerażenia, tak i Bergman, w Winter Light, wyraźnie pokazuje, że wymazał ze świata przejawy obecności Boga. Pastor odprawia mszę, ale mechanicznie, bez przekonania, bez wiary i – co znamienne – właściwie bez wiernych, bo wnętrze kościoła świeci pustkami. Ludzkość więc odrzuca Boga, ale musi też pogodzić się z konsekwencjami tej decyzji.
Z ducha beckettowską ideę świata po zanegowaniu sacrum najpełniej wyraża Bergman w najpóźniejszym filmie z trylogii, The Silence. Przedstawia w niej świat w przededniu wojny, zagłady, w którym człowiek jest skrajnie wyobcowany; świat, w którym człowiek nie może dostrzec żadnych przejawów istnienia Boga; świat, wreszcie, opustoszały, jak hotelowe korytarze, obcy, nudny i miałki, jak rozrywka serwowana przez grupę karłów występujących na barowej scenie.
W filmach Bergmana to właśnie trudne próby znalezienia trwałego punktu oparcia w życiu są największym ludzkim dramatem. Nie wiadomo bowiem czy punkt taki w ogóle istnieje, a jeśli istnieje – czy człowiek jest w stanie go odnaleźć? Autor trylogii pionowej nie daje typowej odpowiedzi, że trzeba ufać, a zrozumienie, prędzej czy później, samo przyjdzie. Przeciwnie, bardzo sugestywnie przedstawia wyobcowanie, ostateczną samotność człowieka, który nie znajduje pocieszania w katolickiej trwałej ostoi, jaką jest Bóg.
Samo zapewnienie, że ten Bóg istnieje nie wystarcza bergmanowskim bohaterom. Nie można jednak znaleźć dowodu na Jego istnienie. Miłość – jako przejaw boskiej obecności – o której mówił Dawid, to jedynie licha deska ratunku, której można się złapać, a dzięki temu chwilę dłużej przetrwać, ale – gdy ona pęknie – człowiek nie ma już czego się chwycić i traci poczucie sensu, traci też wiarę, jak pastor Tomas.
Ostatecznie jednak, poszukiwanie Boga, próba jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o Jego istnienie pozbawione jest sensu. Skoro bowiem ludzie nie potrafią się porozumieć pomiędzy sobą, jak mogą odczytać mowę Boga? Bergman zdaje się odpowiadać, że nie mogą - dlatego słowa, które Ester przetłumaczyła dla Johana, są ukryte przed widzem; dlatego również kraj, w którym Anna i Ester nie mogły się z nikim porozumieć, Johan wraz z matką opuszczają. Człowiek, nie mogący znaleźć śladu Boga, nie potrafiący odczytać jego znaków, pozostawia je, by wrócić do zrozumiałej dla niego rzeczywistości. Bergman natomiast symbolicznie, wykorzstując motyw podróży, porzuca temat kontaktu z Bogiem i będzie szukał nowych wyzwań artystycznych, z którymi zmierzy się w późniejszych filmach.

Adam Kolasa, 2011

Wieczerze bezdomnych

Wyświetl w formacie PDF

Kaligula
Dziś i w przyszłości wolność nie będzie mieć granic.
Cesonia
(ze smutkiem)
Nie wiem, czy można się tym radować, Gajuszu.
Kaligula
Ani ja tego nie wiem. Myślę jednak, że trzeba z tym żyć.

Albert Camus, Kaligula

Właściwie to nie dzieje się nic. Szybkie stukanie obcasów o posadzkę, kilka uścisków i garstka porozumiewawczych uśmiechów. Ciało do ciała, dłonie do dłoni, otwarcie drzwi, dżentelmeńskie przepuszczenie niewiast, zamknięcie drzwi, otwarcie następnych. Pośpieszne rzuty oka na rozkład i ta dziwna niepewność, czy to aby na pewno mój, czy jedzie na pewno tam, gdzie chcę dotrzeć. Łopot skrzydeł wiecznie wygłodniałych gołębi, stłumione mlaskanie mopa, którym sprzątaczka – pani Ania – co noc zmywa podłogę na głównej hali. No i oni, obywatele zaułków i bram, restauratorzy najpowszechniejszych barów w każdym mieście, smakosze śmietnikowych delicji, oni: bezdomni, trampy, brudasy, pederaści, życiowe niedorajdy, ale wciąż ludzie.
- Pan spojrzy, panie władzo, na Mańka, tego z brodą, w szarym płaszczu – mówi do mnie jeden z nich. Zawsze zwraca się do mnie per pan władza, choć żaden ze mnie pan. – Trzebaby mu karetkę. Leży tak długo: śpi, nie śpi, oddycha, nie oddycha. Pan wie, jeden telefon.
Mówi to samo każdego wieczora. Każdego wieczora przez ułamek sekundy zdaje mi się, że ma rację, że – jakimś cudem – dziś jest właśnie ten dzień, w którym ten powtarzany bełkot okazuje się prawdą. Gdy już-już chcę sięgnąć po telefon mówię, lekko się uśmiechając:
- Daj spokój, ile razy możemy w to grać?
On zaczyna wtedy litanię, że jest mu źle i dlaczego; że chce zostać, chociaż te parę godzin, w cieple, że chyba mu się to należy, bo skoro podróżni mogą, to on jak gdyby też. Bo on jak gdyby jest takim podróżnym, tyle, że sam nie wie kiedy właściwie przestanie czekać. Ale gdy widzi moją obojętną twarz skupioną na pozornie nieznaczącym detalu sali – chowa głowę w ramiona i milknie. Później wstaje z Mańkiem, rzuca parę przekleństw i odchodzi parę kroków. Znajdę go za pół godziny, gdzieś za rogiem i cała gadka zacznie się od nowa.
Nocna ochrona takiego siedliska to trochę jak stróżowanie w więzieniu. Tyle, że zamiast pilnować więźniów, by nie uciekali, trzeba – co rusz – ich przeganiać. Zwykle bawimy się w te same grzeczności. Tak jak teraz. Tamta dwójka siedząca na parapecie przy wejściu – Stach i Karol, królowie kloszardowskiej mody, są tu co noc, przychodzą niemal o tej samej porze. Wiecznie w rozwiązanych butach, obcisłych dżinsach i swetrze z poprzedniego wieku, poplamionym i dziurawym jak ich przeszłość. W ręku ta sama siatka z przydworcowego supermarketu. Ciągle mają nieogolone gęby i jakąś dziwną łagodność w oczach.
- Skończymy tylko jeść, panie kierowniku. Dziesięć minut i nas nie ma – mówi Stach, z pełnymi ustami.
- Pół godziny – odpowiadam. – I was nie ma.
Wtedy kiwają głowami, uśmiechając się przymilnie. Też się uśmiecham, bo ciągle opowiadają ten sam żart i nie wiem już czy mnie bawi, czy w tak dziwny sposób wyrażam rezygnację.
Szum zmieniających się liter na rozkładach. Szybkie ruchy głową w stronę czarnych tablic, spojrzenie na zegarek, wsłuchiwanie się w komunikat. Damski głos, który na każdej stacji brzmi tak samo beznamiętnie, jakby mówił sam megafon, a nie pani Jadzia, czy Marysia.
Czasem z pociągu wysiądzie ktoś pijany, ktoś zgłosi drobną kradzież albo pobicie. Właściwie, to nie dzieje się nic.

* * *

- Znowu... ileż można? – trochę warknął, a trochę wysyczał. – Panowie, dajcie spokój. To jest ciągle warte roztrząsania?
- A co jeśli nie to, Stachu?
Zimny kaflowy parapet, brudne jesienne płaszcze i butelka wódki owinięta w szary papier. Trzy szczupłe postaci, zabłocona, kafelkowa podłoga i odór niemytego ciała.
- Poza tym – kontynuował ten spokojniejszy, w dżinsach i wiecznie niezasznurowanych butach – Stefan dopiero zaczął tu przychodzić. Poznałeś go dobrze? Słuchałeś jak mówi? Więc zamknij się na parę minut i pozwól mu gadać. To jak – zwrócił się do szczupłej, drobnej sylwetki opartej o mokre od deszczu okno. – Jak to było z tobą?
Szelest papieru, w który owinięta jest stara kanapka. Przykry zapach nadpsutego jedzenia i trzepot gołębich skrzydeł, zwiastujący przyszłych gości pobliskiego fragmentu posadzki.
- Zwyczajnie – zaczął z pełnymi ustami. Wzruszył ramionami, przełknął i kontynuował. – Jak u wszystkich, coś tam się nie potoczyło tak jak powinno. Nie wiem o czym mówić, bo wszystko już chyba słyszeliście. Ojciec mnie katował, matki nie było, zmarła niedługo po porodzie – ugryzł kęs bułki, przeżuł, przełknął. – Zajmowały się mną sąsiadki, albo jakaś przyszywana ciotka. Ojciec póki miał pracę, był w porządku. Jak nie miał pracy, to pił. Jak pił, to wpadał w furię i mnie tłukł. – Podleciały gołębie, zbadały sytuację swoim wiecznie ciekawym wzrokiem i zaczęły dziubać okruchy leżące na posadzce. – Jak trzeźwiał i orientował się, że nie ma pieniędzy, też mnie tłukł, chyba z bezradności.
- A po śmierci matki, jak było?
- Pił. Ale po tym piciu jeszcze mnie nie lał. Może byłem za mały, nie wiem. Sam chyba nie wiedział co robić. Pił dużo – rzucił gołębiom większy kęs. – Chyba mu zależało, na mojej matce, wiecie.
Podleciały jeszcze dwa, zaczęły dziobać pieczywo.
- Później mu przeszło. Zaczął chodzić do pracy, coś tam dorywczego znajdował. Na mnie i na niego wystarczało. Chyba to nie było złe, był jakiś tam dom, jedzenie. Ale tak mnie zaczął tłuc, że to nie szło wytrzymać. Wszędzie siniaki, jakieś złamania. Darłem się, pamiętam jak się darłem. Jezu, jak on mocno tłukł, zdawało mi się, że miał żelazne pręty zamiast rąk. No, ale jakiś tam dom jednak był, jakieś jedzenie też. Poza tym to mój ojciec, wiadomo, więc jakoś to znosiłem. Skąd miałem wiedzieć, że nie powinno tak być?
- Ale zwiałeś?
- A kto by został? – przegonił gołębie kopniakiem w powietrze. – On, mój ojciec, chyba w końcu zwariował. To się stało któregoś wieczora. Powiedział, że zabiera mnie do swojej matki. Nigdy o niej nie mówił, ale skoro w końcu powiedział, to chyba jednak była. Wziął mnie na dworzec, bo moja babka miała mieszkać daleko. Dał plecak z jedzeniem na podróż, bo mówił, że kilka ładnych godzin to może potrwać. Założyłem na plecy, nawet nie był taki ciężki. Pamiętam, jak się cieszyłem przez całą drogę na dworzec, że pojadę tym czymś, bo nigdy nie jechałem jeszcze pociągiem. Człowiek za gówniarza to ma takie głupie radości, chciałem jechać w przedziale i patrzeć przez okno i to niby miało dać mi szczęście. Poszliśmy na tę stację, ojciec wskazał trasę pociągu na tablicy, powiedział, że numerek obok to peron, i prawie biegiem, z tym plecakiem jak połowa mnie, ruszyłem na peron. – Wyjrzał za okno. Światło pociągu wjeżdżającego na stację było oślepiające, więc odwrócił wzrok. Ugryzł resztkę kanapki i wolno przeżuwał. – No... a na peronie pusto, ciemno, bo to przecież noc. Jakieś tam światła były, ale co tam takie światła. Ojciec powiedział żebym usiadł na ławce i spokojnie czekał na pociąg. Usiadłem. Nawet się położyłem, bo zmęczenie zaczynało brać górę nad tą dziwną, dziecinną radością. Spytałem czy jeszcze długo trzeba będzie czekać, a ojciec powiedział, że już prawie, że dosłownie kilka chwil.
- Nie przyjechał? – spytał ten spokojniejszy, łagodnie i z namiastką współczucia.
- Nie, nie o to chodzi. Może i przyjechał. Kto wie? Może i faktycznie miał dotrzeć gdzieś, gdzie mieszkała jakaś tam nasza rodzina. Ale ojciec zwariował. Chyba to się stało już wcześniej, zanim wyszliśmy na dworzec, tylko ja jakoś tego nie zauważyłem, zaaferowany całą tą jazdą, wiecie. – Skończył przeżuwać, spojrzał na puste dłonie, wytrzepał okruchy z płaszcza i zszedł z parapetu. – Chciał mnie zabić. Tam na tym dworcu, w tamtą noc, jak leżałem czekając na pociąg. Więc spieprzyłem. Biegłem jak jakieś zwierzę, nie wiem gdzie, i nie wiem właściwie po co. Uciekłem z tego dworca, z obdrapanej ławki, na której leżałem, od ojca, który – pamiętam – trzymał mocno jakiś nóż i zwyczajnie chciał mnie zadźgać. – Przestąpił z nogi na nogę, zatarł ręce i chuchnął, by je ogrzać. – Gówniana ta historia, wiem. Nigdy nie wróciłem, bałem się ojca. Dalej to potoczyło się zwyczajnie. Sami wiecie, jak jest na ulicy i co się może stać.
- I co, twój ojciec był niby tak przepity, że zupełnie postradał rozum? Dlatego to wszystko, ta bajka o babce i wyprawa na peron? To jest jakoś głupio proste. Niby każdy z nas może się tak wyłgać, żeby nie mówić o sobie prawdy – powiedział ten poirytowany, znowu z wyrzutem.
- A bo ja wiem, Stachu, co się stało? Chciał mnie zabić, to uciekłem. Nie wiem czy cokolwiek tu trzeba tłumaczyć. Nie wiem czy cokolwiek się da, skąd niby miałbym wiedzieć – spojrzał na swoje brudne dłonie, na dziurawe spodnie i podłogę, która dawno przestała już lśnić. – Może i mój ojciec mnie jakoś tam kochał. Może przestał albo może i nawet nie, gówno to teraz znaczy, w każdym razie. Spieprzyłem, jak pogryziony kundel i próbowałem wylizać jakieś tam rany. Tyle, dajcie sobie spokój z takimi pytaniami, nic już nie znaczą – ścisnął w dłoni papier, w który była owinięta kanapka i rzucił gdzieś na posadzkę.
- Mówiłem, Karol, mówiłem, kurwa. To już nie jest w ogóle warte roztrząsania. Mówiłem od samego początku, a ty ciągle swoje!
Stach sprawdził, czy w butelce zostało jeszcze trochę wódki. Zajrzał do środka, ale po chwili, z rezygnacją, odłożył na parapet. Spojrzał na zasypiającego Karola, na Stefana, rozglądającego się nerwowo po dworcu. Chyba miał coś powiedzieć, ale machnął ręką i odszedł w kierunku peronów.
Gdzieś tam u góry, pod dachem, kołysane stukotem kół pociągów, zasypiały gołębie.

* * *

Wciąż zadziwia mnie bieg wszystkich zdarzeń, których co noc jestem świadkiem. Konstrukcja, której staram się pilnować dla jednych jest mniej lub bardziej wygodną poczekalnią, dla innych – czymś w rodzaju domu. Dla mnie jest miejscem pracy. Nie wiem czy powinienem tu łazić i obserwować całe te podchody, nie wiem czy to moje miejsce, a w gruncie rzeczy nie wiem czy jest ktokolwiek, kto mógłby powiedzieć, że ten dworzec, ta ziemia na której jest zbudowany, należy do niego. Czasami myślę, że to dziwaczne miejsce – w którym bezdomni łażą w te i we w te, łudząc się, że wszystkie te ściany, podłogi, parapety i okna stały się ich własnością – nie należy tak naprawdę do nikogo. Czasem mam wrażenie, że zostało postawione jakby przez przypadek, ot tak, żeby co jakiś czas ktoś, kto nie ma się gdzie podziać, spędził tu noc.
Czasem też zdaje mi się, że to jakiś cyrk, w którym mało jest artystów, więcej za to klaunów i trefnisi. Myślę sobie, że to sklepienie to tylko płachta ogromnego namiotu, za którą jest inne niebo, w ogóle inny świat. Skąd biorą się takie myśli? Nie mam pojęcia. Może przez zbyt długą obserwację tych ludzi, którym nie udało się wziąć kredytu i kupić mieszkania w odpowiednim momencie ich życia. Mam wrażenie, że wraz z domem traci się część rozumu. Idzie się na dworzec i wpada w przedziwne rytuały, które nocami odprawia każdy kloszard. Jakbym stracił dom – zadaję sobie pytanie – też by mnie tu ciągnęło?
Karol i Stach przesłuchiwali jakiegoś nowego. Wiadomo było, że się pokłócą i rozejdą, to kwestia czasu, kwestia frustracji, która kotłuje się w nich całymi dniami. Frustracji tłumionej przez niezrozumiałą ułudę pogodzenia się z losem.
Wiadomo też było, że będą gadać o tym, jak to się stało, że nowy się tu znalazł i co robił, jak jeszcze go tu nie było. Zwykle się nie pamięta albo urywkami widzi się przeszłość. Tyle, że tak naprawdę nie wiadomo, czy jest to jeszcze własna przeszłość, czy po prostu zlepek historii, których słyszało się setki razy od setek takich jak oni – bezdomnych.
Znowu ich muszę przepędzić. Oni i tak gdzieś się schowają, będą udawać, że śpią, że są nieprzytomni, że mają atak padaczki albo sraczkę ostateczną. Cokolwiek, byleby się od nich na chwilę odwalić i pozwolić poleżeć.
Zawsze mi niezręcznie w takich sytuacjach, zawsze staram się prosić, bo też mają głowę, ręce i nogi, jak ja. Nie przepędzam, chyba, że to ostateczność. Chyba, że któryś się uchla jakimś świństwem i jest zagrożeniem dla podróżnych. Tyle, że bezdomni bardzo rzadko bywają zagrożeniem. Zwykle po prostu są, po prostu siedzą i myślą o tym, że mogliby coś zjeść, albo się napić.
Zastanawiam się też do czego oni dążą, jaki jest sens tej ich nieustannej pielgrzymki. Jaki jest cel tych wszystkich litanii wypowiadanych każdego wieczoru. Kto na nich zwraca uwagę i kto ma dla nich coś więcej ponad pogardę, czy litość?
Po tych rozmyślaniach zwykle trafiam na jakiś syf na dworcu. Któryś z nich zostawił swój dobytek w kiblu i wszystko śmierdzi. Albo któryś się zrzygał, a ja muszę wysłuchiwać lamentów cywilizowanych gości toalety publicznej, którzy w życiu nie widzieli rzygów i są oburzeni i w ogóle co to, kurwa, za porządki, żeby im jakiś bezdomny rzygał. W końcu te kible są za nasze, proszę pana, pieniądze.
Ja tylko pilnuję, nie wiem już właściwie czego – czy jakichś tam praw jakichś ludzi, czy czystości podłogi w kiblu.
Wkurzam się, że ci bezdomni, do których mam jakieś tam uczucie sympatii, muszą narobić syfu, a ja, siłą rzeczy, muszę ich karać. Widzę ich każdego dnia, a oni zawsze z tą samą udawaną naiwnością myślą, że pozwolę im zostać i są wielce zaskoczeni, gdy mówię, że jednak nie. Lubię ich, trudno mi odmawiać człowiekowi ciepła i chwili spokoju, dlatego przymykam oko na te ich drobne nadciągnięcia regulaminu. Regulaminu, który do końca nie wiem czy istnieje, pewnie istniał, ale może kartka na której był zapisany, z czasem przegniła i dawno się już rozpadła?
Zawsze, gdy na nich patrzę, na tych koneserów ciepłych kątów, zastanawiam się kim byli, kim są, jakie zdarzenia ich stworzyły i co oni jeszcze mogą stworzyć. Ale jak odwrócę wzrok, zaraz o nich zapominam, jakby w ogóle nie istnieli, jakby byli snem, który niby pamiętamy, ale jak próbujemy go faktycznie odtworzyć, okazuje się, że gówno zapamiętaliśmy.

* * *

Jakieś gołębie latają, jakieś śpią, niektóre jeszcze patrzą z zaciekawieniem. Ruszają głowami i podsłuchują rozmowy, które nieustannie toczą się w tym kamiennym gmachu.
- A ty, jak było z Tobą?
- A pamiętacie, jak nażarliśmy się w piętnastu, czy szesnastu, jedną zapiekanką? Było można? Kto by nam w to uwierzył?
- A jak Maniek wpadł do tej klatki z psami? Jezu, myślałem, że go rozszarpią, przecież wygłodniałe, karmione raz w tygodniu. A tu poszły spać, tak jak i Maniek...
- A jak znaleźliśmy w kanałach skrzynkę wódki, kiedy nam brakło, a trzeba było się czymś ogrzać? Bo to z jakiegoś wesela zostało...
- O, albo jak Stach nie jadł kilkanaście dni, i padł, leżał przez parę godzin, wszyscyśmy myśleli, że po nim, ale sprawdził to pan kierownik, i jakimś cudem Stachu się ocknął.
- Albo...
- I jeszcze...
- Pamiętacie?...
I nie cichną te stłumione rozmowy, powtarzane każdej nocy.

* * *

Dziadek opowiadał mi, że to, czego teraz chronię zostało postawione na dziwnej ziemi. Kupiono ją po wojnie, za pieniądze lokalnego kolaboranta, który sprzedał tajne dokumenty, tajemnice państwowe – wrogowi kraju. Tego kolaboranta – gdy zdał sobie sprawę z tego, co zrobił – ruszyło sumienie. Oddał pieniądze prezydentowi miasta, ale ten nie chciał ich przyjąć, bo wiedział skąd pochodziły. Dlatego przeznaczył je na ziemię i na budowę tego – dziś już starego – dworca.
I tak się zastanawiam, kiedy noc dobiega końca, a umysł nawiedzają przeróżne myśli, czy na tej ziemi, zyskanej w tak haniebny sposób, może toczyć się jeszcze godne życie?
Co noc patrzę na borykanie się bezdomnych z podstawowymi problemami zwykłego życia, co noc słyszę jak opowiadają ciągle te same historie, i dla nich chyba wciąż są one ważne. I nie wiem już, czy na tej dziwnej ziemi bezdomnych, ziemi, na której można wszystko, bo wszystko się przecież sprzedało, może wyrosnąć jeszcze cokolwiek dobrego.

Adam Kolasa, 2010

Puste Betlejem

Wyświetl w formacie PDF

Przywieźli go w czterdziestym czwartym, zaraz na koniec zimy. Widzę w pamięci ten stary, drewniany wóz, co to na niego ładowali ciała, żeby trupy zwieźć, a potem do wspólnych mogił wrzucić. Zdarzało się, że myśmy nie zdążyli wykopać dołu, a już kolejnych zwozili. Przykrywaliśmy tylko ziemią, Stach krzyże z brzozowych gałązek robił i wbijał w skopaną ziemię przy grobach. Jeden krzyż, kilkanaście ciał przy nim. Przed wojną, dobrodziej mówił, żeby o zmarłych pamiętać i prosić dla nich o łaskę niebieską, ale teraz na modlitwę nie było czasu, w myślach tylko poświęcaliśmy ich Bogu, a Najświętszą Panienkę prosiliśmy, żeby wybłagała dla nich ciepłe miejsce w wieczności. Zwozili wiele tych wozów, myśmy już nie liczyli ile, Stach tylko ciągle nowe krzyże z brzozy robił i patrzył w milczeniu na to nasze pole w lesie. Obok drzew i pasiek dla zwierząt, coraz więcej było krzyży. Po zrobieniu kilku, Stach doszedł do wprawy, solidne robił, wiatr ich nie rozwalał, zwierzęta nie strącały, stały wszystkie, tak jak je wsadził.
Wtedy co go przywieźli, w nocy to było, kazali zrobić inaczej niż zwykle. Cicho było wyjątkowo, psy moje tylko kilka razy szczeknęły i cisza, jakby je diabeł uśpił. Wyszedłem, oczy przetarłem, a z wozu dwóch silnych chłopów schodzi, podchodzą do trupów i ściągają jedno ciało, przykryte jakimś szarym płótnem.
- Zostawcie – mówię – ze Stachem zniesiemy ich z rana...
- Otwórz drzwi! – przerwał stanowczo, aż strach mnie złapał.
Wnieśli we dwóch, tego trupa do mojej chaty. Święta panienko, pomyślałem sobie, czy mnie przy nocy oczy nie służą? bo przecie to trup, bezwładnie nawet ręka leciała spod tej szmaty, którą był przykryty. Trupa do domu mi niosą!
- Panowie, przecież nie tu. Ze wszystkimi go; jak zawsze robimy, Stach krzyż wystruga, modlitwę zmówimy.
Oni nie słuchali, jakby diabły im uszy pozatykały. Idą szybko, stękają ze zmęczenia i kładą mi ciało na podłodze, przy kominku.
- Drzwi – syknął jeden, a ja usłuchałem, zamknąłem.
Podchodzę do nich, całego zdarzenia nie pojmuję wcale. Trupa? Do domu? Jeden z chłopów podszedł do okna i patrzał to na wóz, to na las. Drugi zmniejszył płomień lampy naftowej, tak, że ledwo się tlił i postawił ją przy trupie. Sam klęknął przy nim i zaczął zsuwać szmatę, umoczoną we krwi tych ciał, co leżały na wozie. Zsuwał powoli, bo płótno przykleiło się do świeżych ran trupa.
- Przecie nic już nie czuje – powiedziałem zdziwiony. – Szarpnij.
Tamten nawet na mnie nie spojrzał, głowy nie podniósł, tylko cicho odpowiedział:
- To nie trup.
Wtedy dopiero zauważyłem jak jego marniutka klatka ledwo się unosi.
- Panie w Niebiosach, toż on na skraju życia... jaki słaby... – spojrzałem, przejęty strachem, na wychudzoną twarz, i krwawiące rany na calutkim ciele. Największa była na lewym boku tego młodzieńca – bo to był jeszcze chłopak, twarz miał młodą, trochę dziewczęcą.
- ...wody – usłyszałem. – Nie słyszysz? Przynieś wody! – mówił ten, co przy nim klęczał. – Szybko!
Pobiegłem do drugiej izby, wziąłem miednicę z zimną wodą i resztkę mydła. Ten klęczący przemywał nieprzytomnemu rany jakąś brudną szmatą.
- Co tak stoisz? Pomóż mi.
Jakby Pan Najświętszy kierował moim ciałem, a ja mógł tylko obserwować, co się dzieje. Robiłem wszystko co mówili, nie myśląc nic. Powiedzieli żebym pomógł, pomogłem, żebym umył rany, umyłem, żebym pomógł bandażować, bandażowałem. Ratowaliśmy jak się da tego chłopca, nie wiem jak długo, ale w końcu uczułem zmęczenie, mimo, że samo wydarzenie pobudziło mnie do żywego. Kiedyśmy skończyli, ten co stał przy oknie, podszedł do mnie. Wyciągnął rękę, w której trzymał zawinięty w białą szmatę przedmiot.
- Weź to i schowaj dobrze – powiedział. – To należy do chłopaka. Jak się obudzi, oddaj mu, rozumiesz?
Pokiwałem głową. Wziąłem ten ciężki przedmiot do ręki. Szmata zsunęła się z lekka, i zobaczyłem końcówkę czarnej, stalowej lufy. Jużem miał co powiedzieć, ale ci dwaj spojrzeli po sobie, a ten co klęczał, wyprzedził moje słowa.
- Schowaj i nikomu o tym nie mów! Pod żadnym pozorem!
Zlękniony, schowałem broń w sąsiedniej izbie, tam gdzie ojciec mój zawsze krył oszczędności.
- Niech on tu zostanie – powiedział w końcu jeden z chłopów. – Niech śpi ile będzie mu potrzebne. Niech nigdzie nie wychodzi. Jutro tu wrócimy.
- Jak będą tu Niemcy – zaczął ten drugi, a ja w myślach Pana Boga prosiłem o odwagę – ukryj go dobrze. W piwnicy albo w lesie. Nie daj go znaleźć do jutra, pamiętaj. Jutro wrócimy.
Zaraz potem wyszli, a ja nie zdążył nawet odpowiedzieć. Stałem długo, w progu, patrząc jak zrzucają ciała z wozu, jedno po drugim, aż spadły wszystkie. Wtedy ruszyli, a noc ciągle jeszcze trwała.
Zamknąłem drzwi i okiennice. Chodziłem z miejsca na miejsce. Raz siadłem na krześle, ale nie mogłem zostać, przeszedłem na łóżko, próbowałem zasnąć, ale różne straszne myśli mnie nachodziły i zasnąć nie mogłem. Siadłem na podłodze, najpierw ze spuszczoną głową, podnosiłem ją powoli i patrzyłem na rannego. Na prawym ramieniu miał poszarpany skrawek biało-czerwonej flagi. Odszedłem dalej, zdjęty dziwnym strachem, wziąłem koc i położyłem się na podłodze, w drugiej izbie. Nie wiem kiedy zasnąłem.

* * *

Stach skrobał dwa brzozowe kije. Na ziemi, obok niego, leżał kawałek sznura. Ja staczałem ciała do dołu, jedno za drugim, ranne, brudne i zimne jak sople.
- Rano we wiosce byli Niemcy – mówił i nie przestawał ostrzyć kija. – Pytali o Partisana.
Przestałem zrzucać ciała, sił mi brakło.
- Przepatrzyli kilka gospodarstw. Darli się, bili. Spalili kilka chat. U Rybackich byli, wzięli wszystko co zostało cennego. Te obrazy ich dziada, jakieś pamiątki rodzinne. Córkę też im wzięli. – Przestał ostrzyć. Sięgnął po sznurek, skrzyżował obie gałązki i zaczął je ze sobą wiązać. – Nie tylko u nich tak zrobili. Chłopaka Kołodziejów wzięli. Powiedzieli, że jak stary nie powie, gdzie jest Partisan, to zastrzelą mu młodego. Stary błagał i płakał przy nich. Gadał, że nic nie wie, że nie widział, i prawdę gadał. Niemcy wzięli syna za stodołę, starego skopali, żeby się ruszyć nie mógł. – Stach wbił krzyż przy mogile, sprawdził czy nie będzie się chwiał, naparł ciałem, odszedł krok i spojrzał na mnie. – Ten młody, nie miał czasu krzyknąć. Obolały ojciec usłyszał tylko strzał zza stodoły. Powiedzieli, że zrobią tak ze wszystkimi, jeżeli do wieczora nie znajdzie się Partisan. – Stach popatrzył na kolejny krzyż, który właśnie wbił i na wcześniejsze, co je stawiał co dzień. - Niemieckie psy.
Długo nic nie gadałem, wiatr chłodny jeno wiał i poruszał słomą położoną w paśniku. Patrzyłem to na Stacha, to na mogiły, któreśmy wykopali.
- Co będzie, tylko Pan Jezus wie. Albo nas poratuje albo ukarze – zepchnąłem kolejne ciało do mogiły. – Pomóż mi, już sił brakuje. Jeszcze to ziemią zasypać. Tyle pracy, tyle pracy...
- Ludzie się boją – powiedział i stoczyliśmy ostatnie ciało.
- Róbmy co mamy zrobić.
Chwyciliśmy za łopaty i zaczęliśmy przysypywać mogiłę ziemią. Zeszło długo, ziemia ciążyła, ręce słabe. Stach patrzył na krzyże, kopał wolno.
W oddali, tam gdzie ludzie ze wsi mieszkali, na niebie widać było czarny dym. Nie poruszał się, stał, jakby wiatr nie mógł go ruszyć.

* * *

Po południu wrócił do przytomności. Nakarmiłem go, bo był głodny i napoiłem, bo spragniony. Miały taki błysk w oku, ten chłopak, do dziś pamiętam, zdawało mi się jakby zamiast w ciele, to w tych oczach miał życie.
Powiedziałem mu co się stało i co ma robić. Pakunek oddałem, bo do niego przecie należał, zawinięty szczelnie, nawet go nie odsłaniałem. Przyjął bez słowa i przypiął do pasa. Słaby był jeszcze okropnie, jak po ciężkiej chorobie. Ale, że przeżył – to dziw, i chwała Panu Bogu. Ile to człowiek ścierpieć może? Takie rany przecie, jeszcze wczoraj na poły był trup, teraz się rwie. Wyjść by chciał, „do swoich” – gadał. Ale ciało się nie zgadzało. Wspierał się na rękach, chciał wstać, ale jeno się podniósł, mięśnie zadrżały i opadł, sapiąc, jakby tchu nie mógł złapać.
- Bo wie pan – tak się do mnie zwracał, ale jaki tam ze mnie pan. Pan jest jeden, miłosierny. – Ja bym już, do nich, do swoich. I na Niemców! Oni jeszcze nie wiedzą co możemy. My Europę uwolnimy! Myślą, że już nas mają, że jak są na ziemi naszych ojców, to Polaków już nie ma. Ale Polska jest tu! – wskazał wtedy na serce, na tę marną pierś, pod nią jeszcze bandaż, we krwi brudny. – Pan wie, że musimy walczyć! Nie damy faszystowskim świniom zawładnąć naszymi duszami. Zagarną ziemię, nasze domy, ukradną co cenne, ale do naszej świadomości wstępu nie mają – aż oczy się szkliły temu młodzieńcowi, gdy mówił. – Widzi pan, znosimy, jako naród, te wszystkie cięgi jakie wymierzają nam Niemcy. Zaciskamy zęby i wytrzymujemy. Bo takie jest nasze przeznaczenie. My wiemy, proszę pana, że wytrzymamy. Siłą narodu jest duch, pan wie, a my tego ducha pielęgnujemy. Są wielcy, którzy go nam pokazali, pan zna dzieła Mickiewicza, wszyscy znają. On, wieszcz, pokazał nam drogę, którą musimy przejść. Nie mógł wiedzieć tylko kiedy na nią wejdziemy. I mówię panu, teraz nadszedł ten czas, ta wojna, te wszystkie rany... po ostrych kamieniach idziemy, ale na końcu czeka nas wyzwolenie. – Zamilkł na chwilę, zdawało mi się jakby bardzo się zmartwił, ale po chwili mówił dalej, jakby zapomniał na czym skończył – Ech, jakbym chciał wrócić do swoich! Pan wie, my powoli, ale zniszczymy Niemców!
Siedziałem, w oczekiwaniu na tych dwóch, co byli w nocy. Słuchałem chłopaka, ale patrzyłem gdzie indziej. Na krzyż, za oknem, który dziś Stach wystrugał.

* * *

Krzyk usłyszano w Rama...

* * *

Wszystko zdarzyło się w pośpiechu. Wpadli wieczorem, jak zapowiedzieli, ci dwaj, co zawsze ciała zwozili. Drzwi omal z zawiasów nie wypadły, wzięli chłopaka i rzucili do mnie w pośpiechu:
- Niemcy idą!
Wrzucili młodzieńca na wóz, na ten którym wczoraj go przywieźli, i odjechali prędko. Stałem jeszcze bardziej zlękniony niż poprzedniej nocy.
Z oddali, ze wsi, słychać było wystrzały. Serie z karabinów i krzyki ludzi. Czarny dym był tam gdzie wcześniej, jakby dobry Pan Bóg zatrzymał go na niebiosach.
Warkot samochodowych silników z wioski docierał aż tutaj. Dreszcz mnie przeszedł zimny po plecach. Stałem, jakby nogi w ziemię mi wrosły.

* * *

...płacz i jęk wielki

* * *

Co robić, dobry Panie Jezu? Strzały padały coraz częściej, huk wystrzałów na pewno słychać było w całej wiosce, bo dochodził nawet tutaj, do mojej chaty przy lesie. Z każdą serią serce jakby przestawało mi bić. „Zrobią tak ze wszystkimi, jeżeli Partisan nie znajdzie się do wieczora”, tak powiedział Stach. Mówił też o młodym Kołodzieju, znałem go. Tak nagle, strzelili do niego. Śmiercią przestraszyli całą wieś. A teraz z każdym wystrzałem pada kilku takich Kołodziejów.

* * *

Rachel opłakuje swe dzieci
I nie chce utulić się w żalu


* * *

Zrywam się nagle, słyszę kolejną salwę strzałów i biegnę gdzie oczy poniosą, w las. Chwieję się na nogach, nie mogą utrzymać mojego ciężaru. Przebiegam niewiele, noga grzęźnie w nieubitej ziemi, nie mogę jej wyciągnąć i padam, między czarne, miękkie gruzy, kilka kroków przed krzyżem, który Stach dziś wyrzeźbił.
Pod rękami czuję zimne ciała trupów. Z oddali słyszę warkot silnika, coraz głośniejszy. I jakby... dobry Panie Boże uchowaj!... głosy. Nie myślę co robię, rozgarniam ziemię rękami, szybciej, coraz szybciej, serce wali jak opętane, ręce pracują jakby były zupełnie wypoczęte, kopię, rozgarniam. Nie czuję zmęczenia ani potu, który wystąpił na czoło. Widzę jedynie jak skapuje na ziemię i rozbija się o grudki ziemi. Nogami, rękami, całym ciałem, robię miejsce między niedawno zakopanymi trupami, wchodzę, byle głębiej, byle dalej od głośnego warkotu silnika. Zgasł. Drogi Panie Boże, już są.
A jak znajdą... – przechodzi mi przez myśl - nie, nie, przecie oddałem mu, zawiniętą, taką, jak dostałem.
Głębiej, głębiej! Ziemio, osuń się na mnie, zakryj! Próbuję jak mogę, schować się, zasypać, wiercę się. Słyszę energiczne kroki. Zamieram. Czuję tylko zimno martwych ciał i okropny odór jaki tu panuje. Dobry Panie, uchowaj od Niemców, Najświętsza Panienko, wstaw się za swymi dziećmi, za mną, który nigdy o tobie nie zapominał, w szczęściu i w ubóstwie... Zaczyna padać deszcz. Gwałtownie, strugi opadają na ziemię. Nadal nie ruszam się, jakbym był trupem, jak setki ciał, które leżą tuż przy mnie. Przez szum deszczu przedzierają się strzępki niemieckich słów, coraz ciszej. Wreszcie słyszę warkot silnika, powoli się oddala. Leżę tak jeszcze długo, usta pełne ziemi, przemoczony, wyczerpany i zmarznięty. Stopą nie mogę ruszyć. Ale to nieważne, dobry Pan Bóg wie jak kierować ludzkim losem, poświęcił rzecz mniejszej wagi, dla ważniejszej – życia.
Przypominam sobie huki wystrzałów karabinowych, które brzmiały jak grzmoty. Patrzę na ciała leżące obok mnie. „Zrobią tak ze wszystkimi...” Kołodziej, Rybacka, Bogusławski, Karczowski, Weglewski, mały Chrzanowski, córka Garowskich. Zaciskam pięści, mocno, aż dłoń mi krwawi. Zamykam mocno oczy, wstrzymuję oddech, by po chwili... Nie, nie mam nawet siły krzyczeć.
Modlę się za ich dusze.

* * *

bo ich już nie ma

Adam Kolasa, 2008

Plastikowy motyl

Wyświetl w formacie PDF

Odtwórz na YouTube.com
Ściągnij w formacie mp3 i słuchaj kiedy i gdzie chcesz

Było parno, klimatyzacja siadła, powietrze stało w miejscu. Samo stukanie w klawiaturę komputera sprawiało, że byłem mokry od potu.
Kończyłem właśnie wypełniać kartę Rabackiej, starej, znerwicowanej kury domowej, kiedy do drzwi ktoś cicho zastukał. Cicho i miękko, tak, że ledwo usłyszałem.
- Proszzz... – warknąłem, zamykając laptopa.
Klamka drgnęła i do gabinetu wszedł chudy młodzieniec z rozwichrzoną, czarną czupryną. Ubrany elegancko, wyprasowana koszula, z kieszonki na piersi wystawała paczka fajek. Fajek, właśnie... Białawe lniane spodnie i markowe buty. Głowę nieznacznie pochylał.
- Pan Edward, doktor Edward Reczkowiak, prawda? – spytał. Ton miał nietypowy, spodziewałem się ledwo słyszalnego dźwięku, a tu wyraźny, z dobrą dykcją. Było w nim coś dziwnego, czego nie mogłem na początku określić.
- Raczej nie osioł ze Shreka, chyba, że to jego się pan spodziewał – powiedziałem i zaraz ugryzłem się w język. Głód nikotynowy, ten cholerny upał i mnóstwo pacjentów umówionych na dziś wyprowadziły mnie z równowagi.
- Fakt, głupio spytałem – kontynuował chłopak, tym samym, pozbawionym emocji tonem. – Nazywam się Karol Drelewicz, nie byłem zapisany.
- Nie był pan? – zapytałem z nadzieją na wcześniejszy powrót do domu.
- Tak właśnie powiedziałem. – Odgryzł się, młody cwaniaczek, odgryzł. – Ale gdyby nie miał pan nic przeciwko... To zajmie chwilę – zawsze tak mówią, zawsze chwilę, a kończy się na godzinie, dwóch, bo jak zaczną jeden temat, to przypomina im się sto innych, a z tych stu robi się tysiąc. Kocham swoją pracę. – Proszę.
Proszą to już rzadko. Ten młody spojrzał jeszcze na mnie wyczekująco. Patrzył dziwnie, bo nie w oczy, jak normalny człowiek, tylko... miałem nieodparte wrażenie, że wgapia mi się w szyję, w brodę albo usta. Maksymalnie w nos, ale na to, że patrzy w oczy nie postawiłbym złamanego grosza.
- Proszę usiąść – pal sześć wcześniejszy powrót do domu, zimny prysznic i relaks przy butelce whisky. Gość poprosił. I miał fajki.
- Na tym – zaśmiał się. Właściwie trudno to było nazwać śmiechem. Po prostu bez wydawania żadnego dźwięku uniósł kąciki ust. – Zawsze się zastanawiałem, czy istnieją gabinety bez kozetki.
Usiadł.
- Pali pan? – spytał wyjmując paczkę z kieszeni.
- Zwykle nie. Płuca, w pracy nie powinienem, wie pan.
Wyciągnął dłoń z paczką w moją stronę. Wziąłem jednego.
- Ognia? – sięgnął do kieszeni po srebrną zapalniczkę i szybkim machnięciem ręki otworzył. Odpalił najpierw mi, później sobie. Nikotyna zaczęła wypełniać płuca i świat od razu wydał się mniej irytujący. Zacząłem dostrzegać w tym chłopaku pacjenta, a nie dupka, który zajmuje mój czas. Tylko czemu ciągle patrzy mi na brodę?
Dym unosił się wokół jego głowy, ściągnąłem kilka głębszych pociągnięć.
- Studiuje pan? – powoli, niech oswoi się z nowym miejscem i nowopoznanym kompanem do papierosa.
- A pan pracuje?
Nawet mogło mnie to rozbawić, nawet mógłbym się zaśmiać, uznać za dobry żart. Ale nie tego dnia. Skwar za oknem i brak rzeczy niezbędnych do przetrwania robi swoje.
- Pan lubi odpowiadać pytaniem na pytanie?
- A pan lubi pytać?
- Moja praca polega na pytaniu.
- Odpowiedzi zachowuje pan dla siebie?
- A panu zależy na zadawaniu pytań czy słuchaniu banalnych odpowiedzi, na które pan mnie nakierowuje?
Zamilkł na moment.
- Jeśli chcemy dojść do porozumienia, zapomnijmy na moment o sarkazmie, dobrze?
- Dlaczego? – masz ci los. Co za pacjent. „To zajmie chwilkę...”, dobre sobie.
- Pan zna odpowiedź. Jeśli chce pan, żebym panu pomógł musimy dojść do porozumienia – ciągle natarczywie gapił mi się na usta, jakby czytał z ich ruchu. – Ironia często polega na stosowaniu dwuznaczności, człowiek nastawia się na żart, nie na szczerą rozmowę.
Zaśmiał się głośno. Złapał za brzuch i śmiał jak dziecko. Zanosząc się od śmiechu, położył się na kozetce. Podłożył lewą dłoń pod głowę, i zgiął prawe kolano.
- Co mi pan powie o swojej pracy?
- Musimy sobie coś wyjaśnić. Czy pan przyszedł przeprowadzić ze mną wywiad, czy może chce pan dowiedzieć się czegoś o sobie? Nie wygląda pan na kogoś, kto potrzebuje pomocy, a na pewno się pan tak nie zachowuje.
- Proszę, kilka słów.
- Praca jak każda inna. Z czasem staje się rutyną.
Śmiał się dziwnie, cicho. Wodził wzrokiem po pomieszczeniu, wpatrywał się kilka chwil w jeden punkt a później znów zataczał kręgi gdzieś przy suficie. Początkowo myślałem, że śledzi wzrokiem kłęby dymu, ale tam gdzie patrzył, nie było już szarych smug.
Przestał się śmiać.
- Przepraszam – powiedział w końcu. Może jednak dojdę z nim do porozumienia? – Przepraszam, ale mam już dość. Pan wie, śmiech, reakcja obronna, te sprawy. Co my w ogóle będziemy gadać.
- No tak – nie ukrywałem zniecierpliwienia.
- Pan teraz czeka na moją akcję, prawda? – Nie patrzył na mnie. Wgapiał się w jeden punkt, gdzieś koło żyrandola. – Klamka się przekręca, drzwi otwierają, wchodzi ciało, gada, gada. Pan pyta, pyta, ono gada. Pan coś powie, uśmiechnie się, powie do widzenia, drzwi się zamkną. Ułożył pan rutynę, zapominając o zostawieniu sobie drogi ucieczki.
Dopalałem papierosa. Dwa, trzy pociągnięcia i wyproszę tego buca. Powietrze falowało od gorąca.
- Proszę się nie denerwować. Ja do pana nic nie mam, ja nie mówię tego wszystkiego, teraz, złośliwie. Ja... jestem zmęczony – zawiesił na chwilę głos. – Pan pewnie wie jak to jest być na tyle zmęczonym, że czuje się potrzebę regenerującego snu, ale organizm nie może zasnąć? Pan na pewno wie, trudne studia, pewnie i teraz dużo roboty, liczenie pieniędzy, kontrola rachunków. Pan ma żonę?
- Przepraszam pana bardzo, ale niedługo będziemy musieli kończyć. Mam kilka służbowych spraw do załatwienia, umówimy się na wizytę na pierwszy wolny termin.
- Nie pytać o życie prywatne. Faktycznie. Proszę wybaczyć, często się zapominam, nie mam pojęcia co wypada, a co nie – mówił to bez cienia skruchy, bez żadnej emocji w głosie, jakby czytał z kartki listę zakupów. Muszę przyznać, że mimo, że pacjent trafił mi się irytujący, to w pewien sposób mnie zaciekawił.
- Chyba nie jest mi pan w stanie pomóc...
- Tego nie wiemy, chodzi o to, żeby próbować.
Znowu się zaśmiał, spojrzał mi na usta, a później krążył wzrokiem po pomieszczeniu.
- Przepraszam – powiedział w końcu, widząc jak patrzę na niego z wyrzutem.
- Proszę mówić, mamy jeszcze chwilkę, proszę kontynuować. Nie jestem w stanie panu pomóc. Dlaczego pan tak uważa?
- Widzi pan... nie wiem czy potrafię to wytłumaczyć. Proszę powiedzieć jakieś zdanie.
- Słucham?
- Zdanie, dowolne zdanie. Proszę coś powiedzieć, wystarczy kilka słów.
- Proszę być poważnym.
- Może być i takie. Widzi pan? – wskazał palcem przestrzeń nad moim biurkiem. Powietrze, trochę dymu. Nic.
- Konkretnie co mam widzieć?
- Proszę powiedzieć po prostu, co tu jest.
- Powietrze – wzruszyłem ramionami. – Nic, przestrzeń.
- Dlatego właśnie myślę, że pan mi nie może pomóc.
- A pan? – spytałem. – Czy pan widzi coś nad moim biurkiem? Proszę powiedzieć.
- Niech pan się do mnie tak nie zwraca! – powiedział stanowczo. – Niech pan założy, że nie jestem jednym z tych debili, którzy do pana codziennie przychodzą. Proszę zapomnieć o moim wybuchu, bo pewnie każdy, kto siedzi na moim miejscu tak gada. Proszę – widać było, że naprawdę stara się opanować zdenerwowanie. – Proszę mnie potraktować... bo ja wiem, jak starego znajomego, z którym chce się pan napić wódki. Albo w ogóle niech pan na mnie nie patrzy tak czy siak. Pan chce jeszcze zapalić?
Wziąłem.
- Dziękuję.
- Proszę. Widział pan? Znowu – tym razem wskazał obszar tuż obok górnej części okna.
- Okno, szyba. Nic.
- Widzi pan – odpalił też sobie. – Opowiem panu, ale pan tylko posłucha. Gdyby pan miał moje oczy, może zrozumiałby pan mnie inaczej, a tak... No, ale nic, niech pan już robi co chce, weźmie swój notatnik, wklepie moje imię i nazwisko, Drelewicz, Karol i niech pan jedzie z rutynką dalej.
Słuchałem. Paliłem i słuchałem. Patrzyłem co jakiś czas w różne części sufitu, wodziłem wzrokiem po całym gabinecie, ale niczego nie dostrzegałem.
Chłopak usiadł na skraju kozetki. Palił, kosmyki włosów opadały mu na twarz.
- Pan lubi motyle? – spytał w końcu.
- Piękne stworzenia...
- Zrozumiał pan pytanie? – szybko się denerwował, jakby ciągle był spięty. – Przepraszam.
- Myślę, że tak, że lubię. A pan? Czemu pan spytał właśnie o motyle?
- A gdybym spytał o słonie, chwasty albo budynki z XX wieku, odpowiedź byłaby inna? Pan jest inteligentnym człowiekiem, tylko pan mało mówi. Pan musi przeanalizować, zanotować, a nie ma na to czasu.
- Więc proszę mniej pytać, więcej mówić. Pan tak zadaje pytania, że nasuwa się oczywista odpowiedź, ale pan oczekuje czegoś innego. Pan jest jak kot, który bawi się myszką, i łudzi się, że ona nieoczekiwanie zmieni się w jakieś zagrożenie albo wyzwanie. Ale za każdym razem nie dzieje się nic, co mogłoby kota zaskoczyć. Może pan jest takim kotem, może wszyscy są dla pana właśnie takimi myszami?
Zamyślił się. Szukał czegoś nerwowo po gabinecie, obracał głowę, ale nigdzie na dłużej nie zatrzymał wzroku.
- Poleciały.
- Kto poleciał? – spytałem zdezorientowany.
- Zapomniałem, pan ich nie widzi. Motyle, wszędzie motyle. Czasami mam już ich dość, wyłażą z ust wszystkich ludzi. Pan pewnie nie czuł, ale chodziły panu po wargach. Przy każdym otwarciu, widać jak próbują się wydostać, jak ich cieniutkie nóżki wygrzebują się z – pan wybaczy – jamy ustnej. Później latają jak oszalałe. A to nad pana biurkiem, a to przy oknie, a to siądą na chwilę na suficie, zatrzepoczą skrzydłami. Kolorowe jak papugi. Żywe, o intensywnych, różnorodnych barwach. – Zgasił papierosa w stojącej na biurku popielniczce. – A później znikają, gdzieś się rozmywają, odlatują. Nie wiem. Nie raz próbowałem wyśledzić co się z nimi dzieje, latałem jak wariat – uśmiechnął się – po mieście, między blokami, przebiegałem przez mosty, wdrapywałem się na drzewa... Ale zawsze gdzieś mi umykały, zawsze gdzieś uciekły. Pan wie, małe, prawie nie da się wypatrzyć. Jeszcze tyle ich jest. Pan sobie spróbuje wyobrazić. Dziś, podczas tej rozmowy wyleciało z pana ze dwadzieścia. Da pan wiarę? W pół godziny. Pan sobie spróbuje wyobrazić ile tego jest w jednym mieście. Bywa, że boję się wychodzić, bo na całym ciele czuję ich skrzydła. Czuję jak pchają mi się do nosa, ust, uszu, wlatują w oczy, na oślep. I nie ma jak się przed tą chmarą obronić. Dlatego często zamykam się w domu. Zamykam drzwi, okna. Szpary zaklejam taśmą, żeby się jakimś cudem nie wdarły. Nie chcę ich widzieć, mam dość. Zresztą, pan to widzi, zauważył od razu. Za dużo ich, napawają mnie obrzydzeniem, potwornie nudzą. Poznałem już wszystkie, znam każdy kolor, zachowania, reakcje. Obserwuję je od lat, najpierw była fascynacja, ale to wie pan, przeszło w nudę. A później w zniechęcenie, w obrzydzenie i zmęczenie. Brakuje pustej przestrzeni. Takiej, jaką pan widzi.
Czas płynął powoli, dym z zapalonego papierosa mozolnie kłębił się w gabinecie. Chłopak patrzył mi na usta.
- Proszę pana, rzeczywistość podlega pewnym pomiarom. Możemy stwierdzić czy coś istnieje, czy też nie. Są różne sposoby, można szukać ultradźwiękami, podczerwienią, robić pomiary ciepła. To co pan widzi, to zapewne urojenia, natarczywe, jak sam pan mówi, ale...
- Panie doktorze – machnął ręką. – Ja to wiem, ja to wszystko doskonale wiem. Pan pytał, czy studiuję. Wcześniej to było bezzasadne, teraz ma sens, więc odpowiem. Studiuję fizykę, wiem co można sprawdzić i w jaki sposób. Ale co mi z tego, skoro i tak widzę motyle? One dla mnie są, istnieją, tak jak ja, pan, czy ta kozetka. Pachną, machają skrzydłami, poruszają się.
- Rozumiem, niemniej jednak...
- Pan przestanie z tymi regułkami – chyba pierwszy raz spojrzał mi w oczy. – Te są chyba najgorsze. Widział pan kiedyś plastikowego motyla? - Pokiwałem przecząco głową. – Pan wie, że nie chodzi mi o zabawkę, ale o taką żywą imitację. Śmierdzą, leje się z nich farba, wszystkie są tak samo brzydkie, zimne i okropnie nudne. Pokracznie latają, wzdragam się jak mam takiego dotknąć, czuje obrzydzenie jak się o mnie przypadkiem otrze. Ale tych plastikowych jest coraz więcej, wie pan? Są na randkach, przystankach autobusowych i w sklepach. W kinie, w samochodach, na placu zabaw, na imprezach, wycieczkach i w pracy. Latają wszędzie, te pokraczne twory, nie mogę ich uniknąć. Nie mówiąc już o panu, o ludziach w ogóle, którzy ich nie widzą. Jak mają choćby próbować ich unikać? Mają jakieś szanse? Pan pomyśli – zrobił krótką pauzę, po czym kontynuował. – Jest ich mnóstwo, coraz więcej. Rzadko pojawiają się prawdziwe. Od pana dziś wyszło kilka. Z tych się nie śmieję. Śmieję się tylko z plastikowych. Pan wie, jak już mówiłem, reakcja obronna. Co oprócz śmiechu pozostaje, gdy widzisz wyłażącego z ust plastikowego motyla po raz... sam już nie zliczysz który. Motyla, który jest jedynie nędzną próbą naśladowania tego prawdziwego? Widzi pan, panie doktorze, ja nie znajduję nic oprócz śmiechu. I chciałem spytać pana, tak zupełnie poważnie, czy na to wszystko o czym mówię, jest jeszcze jakiś sposób, poza śmiechem?

Adam Kolasa, 2009

Orbis pictus

Wyświetl w formacie PDF

Chyba zepsuł mi się zegarek. Albo musiałem wymienić baterie. Mniejsza o to, poszedłem do zegarmistrza... właściwie to byłem u zegarmistrza. Drewniana budka, nisko osadzona lada, nachylam się, żeby zobaczyć czy ktoś jest w środku.
- Bogu niech będą dzięki! – uśmiechnięty dziadziunio z grubymi okularami na nosie bezszelestnie pojawia się gdzieś z boku. Wita mnie z otwartymi ramionami. – Bogu niech będą dzięki, że to jednak pomyłka.
Otwieram usta, żeby zaprzeczyć, ale trwa to zbyt długo, jak dla tego energicznego pana.
- Niech młody człowiek nie zaprzecza, niech nie próbuje się tłumaczyć – uspokaja. – Młodzieniec zapewne szuka zegarmistrza? Bardzo dobrze, wybornie! Znakomicie!
Chyba zastanawiam się, czy faktycznie przyznać, że się jednak pomyliłem. Ale stoję, czekam. Oczami śledzę gesty tej groteskowej postaci.
- Młody człowiek pokaże z czym przyszedł. Proszę, śmiało, proszę, niech się nie krępuje – mówi już zza lady. Chyba w międzyczasie zdjął okulary.
- Zegarek... zepsuł się. Nie wiem dlaczego. Baterie złe? – mówię jakby nie swoim głosem, dziwnie głośno, nienaturalnie.
- Młodzieniec się tak nie denerwuje. No, już! Niech poda, co przyniósł – wziął ode mnie zegarek. – Młody człowiek może taki zdenerwowany, bom go zaskoczył na wejściu. Niech zapomni, zapomni o tym. Bo wie młodzieniec, ja tak strasznie się bałem, że już nikt nie przyjdzie, że już nigdy nikogo... A teraz... aż sam się dziwię, sam się śmieję z tego strachu i z tych, wie młodzieniec, bzdur, wymysłów.
Stoję oparty o drewnianą ladę. Ciemne pomieszczenie, chyba jedna lampka w warsztacie. Nie widzę za bardzo dziadziunia, jakby w połowie był skąpany w gęstej ciemności. Nie wiem co robi z zegarkiem, nie widzę, nie słyszę nic poza głosem.
- Wie młodzieniec co? Skąd to moje zachowanie? Ja miałem, dopiero co, taki sen, młodzieniec niech słucha uważnie – że wszystkie zegary na świecie nagle stanęły. Dosłownie wszystkie. Niech sobie młody człowiek wyobrazi każdy zakątek ziemi, wszystkie nadgarstki, na których noszone są zegarki, wszystkie mieszkania, banki, urzędy. Narody, państwa, wie młodzieniec – całość, wszystko, wszystkie zegary, bez wyjątku – stanęły. I ja już myślałem, że to koniec mojej pracy, bo co miałem zaradzić? Kłamać i ustawiać zegarki wedle wymyślonej godziny? Właściwie mogłem tak zrobić. Jeden kilka minut do przodu, inny kilka do tyłu. Przy takich różnicach nikt by się nie zorientował. Każdy żyłby wtedy według innej godziny i nawet by się nie domyślał, że naprawdę jest jakaś inna. Któż mógłby wyczuć ten właściwy czas? – Chyba spojrzał na mnie, odkładając na moment zegarek. – Ale jestem zbyt uczciwy na takie oszustwo. Myślałem więc czy zamykać interes, żyć nie wiadomo z czego i nie wiadomo nawet kiedy. Tak się przestraszyłem, że nie będę miał już klientów, że już nigdy nie naprawię żadnego zegara, ba! przestraszyłem się nawet, że nigdy więcej nie posprzątam już warsztatu! Uwierzy młodzieniec? Człowiek we śnie to traci głowę. Przecież są jeszcze inne metody sprawdzenia godziny, kijki wbite w ziemię albo jeszcze co innego.
Wciąż nie widziałem, czy on tylko gada, czy jednocześnie naprawia. Ciemno. Ja stoję, nie ruszam się, niby jestem zaciekawiony, ale niby nie. Stoję, oddycham chyba. Nie wiem, bo nie słyszę nic poza słowami dziadziunia.
- Ale młody człowiek przyszedł dziś rano. Klienci jednak są. Młodzieniec rozumie, mogę odetchnąć z ulgą, kamień z serca!
Chyba naprawił i chyba zabrałem zegarek. Właściwie to chyba zapomniałem nawet zapłacić, podziękować i powiedzieć „do widzenia”. Nie pamiętam też, czy zamykałem za sobą drzwi, ale jeśli nie, to dziadzio na pewno zrobił to za mnie. Tak przypuszczam.

* * *

Siedziałem wtedy z Szymkiem w parku. Miałem dziwne wrażenie, że zaraz niebo spadnie nam na głowy. Albo, że będzie jakiś wielki wybuch, my go zobaczymy i będziemy widzieć jak ludzie umierają pod gruzami, patrzeć jak walą się budynki. Ale chyba kurzu by nie było, wszystko widzielibyśmy dokładnie, szczególnie te wykrzywione twarze zaskoczonych przechodniów. To by była katastrofa, ale jakby zatrzymana na moment, żebyśmy mogli się powzruszać i obejrzeć ją dokładnie, jak sklepową wystawę.
- Też tak będziemy robić? – spytał Szymek patrząc na plac z szachownicami i ławkami. – Grać na starość w szachy i karmić gołębie?
- A umiesz grać?
- Jest czas, żeby się nauczyć.
- Jest też czas, żeby sie nie nauczyć. Ja nie będę grał, będę patrzył jak moi znajomi grają i wkurwiają się, kiedy przegrywają. Będę też patrzył jak dzieciaki przeganiają gołębie z miejsc, gdzie stare pryki rzucają kawałki chleba. Wiesz, że pokruszony chleb kupuje się przy takich miejscach? Paranoja. I nie, też nie będę tym, kto to sprzedaje.
Miałem wrażenie, że oddalone sylwetki ludzi falują, jakby były za ścianą gorącego powietrza.
- A jak myślisz, o co oni grają?
- O pokój na świecie. Pojęcia nie mam, Szymon. Chcą grać, niech grają. Nie wiem czy ktokolwiek tu kiedykolwiek wygrał albo przegrał. Popatrzę na nich trochę i idę dalej, nie mam czasu na siedzenie i czekanie aż ktoś wygra.
Właściwie to nawet nie wiem, czy chciało mi się gadać z Szymkiem. Nie widzieliśmy się z pięć lat, zadzwonił, spotkaliśmy się powiedzieć co słychać. Nic nie słychać poza stękaniem tych staruszków przesuwających figury szachowe po zniszczonej planszy.
Chwile wlekły się jak gorący, letni dzień.
- To co, idziemy?
- Idziemy – odparłem.
Chyba poszliśmy, ale nie za bardzo pamiętam już gdzie. Zapamiętałem tylko wzrok staruszka, siedzącego w oddali, na ławce, z której dokarmiał gołębie. Długo patrzył się w naszą stronę i miałem wrażenie, że tak naprawdę nie widzi gołębi, szachownic, biegających wszędzie dzieciaków, ani nawet Szymka, z którym szedłem ramię w ramię. Wpatrywał się tylko we mnie jakby mnie znał. Ale mogło mi się zdawać.
Pewnie tak było, bo jak przeszliśmy trochę dalej, ławka była pusta.

* * *

- Nie powiesz mi, że nie miałeś ochoty tego wszystkiego rozpieprzyć – powiedział.
- Szymon, zawsze mam taką ochotę. Nawet widzę siebie, jak przewracam te kosze, rozwalam figurki, kopię dzieciaka aż odlatuje na kilka metrów. Matki płaczą, ja się dziko śmieję, oni nic nie rozumieją, ja wszystko. Słońce wali jakby prosto we mnie. Gołębie zrywają się do lotu, przestraszone, albo rozczarowane, że ich nie karmię. A te dziady zbierają figurki, pewnie zaraz znowu zaczęliby grać. Może i by bąknęli coś w stylu: „co za maniery!” albo: „nie do pomyślenia, panie kolego!”
Wybucham śmiechem.
- Czasem mam gorsze myśli, Szymon. Ale to wszystko jest raczej żartem, jeżeli można to tak nazwać. Nie ma w tym furii, nawet zdenerwowania. Chyba tylko zniechęcenie. Prędzej bym chciał przypierdolić rzeczywistości, ugiąć ją jak gałąź i naciskać tak mocno, żeby pękła. Gdzieś mam tych ludzi, nie są niczemu winni. Ale mam wrażenie, że tylko burząc ten ład mogę zmienić to, co widzę, co istnieje.
- Nadal w to wierzysz?
- A ty?
- Dla mnie zostało tylko to o czym mówisz. Widzę tę furię, nawet ze szczegółami, wiesz, zawłaszcza dotyczącymi samego siebie – uśmiech, pot, rozwiane włosy. Czuję satysfakcję, po samym wyobrażeniu sobie tej sceny. Ale później wracam, spokojniejszy. Do siebie, do tej twarzy, rąk i nóg, które znam od lat.
Zaśmiałem się. Właściwie to chyba wybuchnąłem śmiechem. Miałem wrażenie, że Szymek się przestraszył, bo spoważniał i zamilkł.
- Co jest?
- A jeżeli to się dzieje? Jeżeli gdzieś – bo ja wiem gdzie – te wszystkie rzeczywistości się spełniają? Wiesz, latają biali i czarni królowie z szachownicy, dziadki wrzeszczą: „hultaj!”, matki płaczą, ulice wybuchają i tak dalej.
- Ale to przecież trwa chwilę. Sekundę. To tylko czas zawieszony, zatrzymany obraz bez żadnej kontynuacji. Później wracasz do domu i jesz kolację, tamto nie istnieje.
- Masz rację – przyznałem.

* * *

Po kolacji dokładnie szoruję zęby. Zazwyczaj do krwi, ale nie czuję bólu. Gdy widzę, że w umywalce piana z pasty zabarwia się na czerwono, przestaję szorować. Spłukuję plwociny i patrzę jak powoli znikają. Później językiem dotykam dziąseł, ale nie czuję słonego smaku krwi, jedynie resztki świeżej i miętowej pasty.
Przechodzę po nieumeblowanym pokoju, starannie omijając rozłożone na podłodze notatki i otwarte książki, by wreszcie położyć się na miękkim łóżku. Czasem obejrzę film, czasem bezmyślnie pogapię się w telewizor, szybko zmieniając kanały.
Rozwaliłbym ten ekran, potłukł na kawałeczki, wypierdolił przez okno z hukiem, żeby zapaliły się światła w sąsiednich mieszkaniach, żeby dzieciaki zaczęły wrzeszczeć, a zaspane matki próbowały je uspokoić. Słyszałbym krzyki mężów, którzy nie wiedzą co się dzieje, ale udają, że wszystko jest pod kontrolą i zaraz kogoś ukarzą, bo wiedzą co to sprawiedliwość. Wtedy wyszedłbym na balkon i śmiał się, patrząc w księżyc. Wołaliby pewnie na mnie: „ten wariat spod trójki” albo „psychol, zwyrol, pedał, ćpun, pijak, faja” i sam nie wiedziałbym co wybrać z tego arsenału obelg. Śmiałbym się i patrzył na to wszystko, na każdy grymas malujący się na twarzy ludzi, którzy uważali, że mnie znają.
Trwa to chwilę, nie wiem, może sekundy. Później włączam film, żeby zapomnieć – o czym właściwie? Włączam, by obejrzeć. By widzieć obrazy i zapamiętywać sceny. Może kiedyś sam w nich będę?
I czasem, gdy coś mnie z tego filmu wzruszy – jedna scena, gest – wychodzę na balkon i patrzę w niebo. Czuję, jak gdyby kurczyła mi się klatka. Jakby coś się w niej szamotało, próbowało wylecieć, chciało żebym to wypuścił. Ale nie wiem co to, nie wiem jak z tym postępować. I to mija, a ja idę spać.
Czasem strasznie mi żal, bo czuję, że już nie obudzę się w tej samej rzeczywistości. Mam wrażenie, że niszczę ją każdego wieczoru, a każdego ranka odbudowuję ją od podstaw.

* * *

Ta kobieta po czterdziestce pewnie jest znudzona codziennym gotowaniem obiadów, zawiedziona swoim życiem, a jej jedyną rozrywką jest czytanie romansów, które co tydzień wypożycza. Pewnie się w nich pogrąża wieczorami, gdy mąż ogląda wiadomości, a dzieci grają na komputerze. Wyobraża sobie, że jakiś Carlos delikatnie dotyka jej włosów, policzków, zbliża usta do jej ust, mrużąc oczy...
Ten facet w czytelni, z siwym wąsem, czytający kilka codziennych gazet, zapewne na spotkaniach rodzinnych, przy suto zastawionym stole pieni się jak ktoś powie źle o jego ulubionej partii i zaciekle tłumaczy dlaczego jego racja jest najważniejsza. Pewnie często podnosi głos i drobinki śliny lecą na te wszystkie sałatki zrobione z produktów z Biedronki, a zakłopotana żona, nie wiedząc jak załagodzić sytuację, niezręcznie się uśmiecha.
Ten młody, przy komputerze, godzinami gra w internetowe gierki i zdobywa magiczne przedmioty, żeby móc się nimi pochwalić przed rówieśnikami i poczuć się przez moment dumny, że dokonał czegoś ważnego. Pewnie jego koledzy patrzą na niego z...
- książkę – słyszę głos jakby ktoś mówił z przyciśniętą do ust ręką. – Halo!
Ściągam słuchawki. Zawsze gdy je zdejmuję czuję się jakby na siłę wyciągnięty spod wody, jakbym wyszedł z zupełnie innej sfery i musiał łapczywie łykać powietrze, żeby przeżyć.
- Słyszy mnie pan teraz? – pyta starszy, wysoki pan w koszuli z krótkim rękawem i w zaprasowanych w kancik szarych spodniach. – Pytam czy mnie pan słyszy!
Chyba go gdzieś widziałem, kiedyś, nie pamiętam gdzie. To pewnie stały czytelnik, sądząc po wieku.
- W czym pomóc? - pytam.
- Chciałem tylko oddać książki – powiedział i położył trzy na ladzie. Odnotowałem to, odłożyłem na biurko. – Pan mnie kojarzy, prawda? Panu się nawet zdaje, że pan mnie zna, choć to niedorzeczne.
- Pewnie, z widzenia – wzruszyłem ramionami.
- Czy mógłbym panu zaproponować spotkanie? Niech pan tak na mnie nie patrzy. Zwyczajne spotkanie, może być przed biblioteką, na ławce, jeżeli obawia się pan kawiarni. Pan pewnie myśli teraz o mnie jako o osobie niebezpiecznej, wariacie, w najlepszym wypadku jakimś starym zboczeńcu. Ja nie mam złych intencji, w ogóle nic nie chcę od pana, poza rozmową, pan rozumie, bardzo mi zależy. Przepraszam, jeśli niepokoiłem. Do widzenia panu.
Wyszedł szybko, nie czekając na reakcję. Chyba mnie to mocno zaskoczyło, sparaliżowało na kilka chwil. Później, gdy się uspokoiłem, w bibliotece chyba nikogo już nie było.

* * *

Pamiętam, że siedzieliśmy z Michałem na skraju osiedla, na jakimś wysokim punkcie. Była noc, ciemno, ale widoczność, pomimo to, świetna. Patrzyliśmy na bloki, chyba akademiki. Wiedziałem, że zaraz się coś wydarzy. Czekałem na to bez ruchu, siedząc w krótkich dżinsowych spodniach i zielonym t-shircie. Pamiętałem te wszystkie amatorskie nagrania jak samoloty uderzają w wysokie wieże i wszystko wybucha, i kurz, i twarz tych ludzi, którzy chcą zobaczyć, ale jednocześnie chcą uciekać.
Siedzieliśmy tak koło siebie w milczeniu, nawet nie wiem, czy coś czuliśmy, chyba nawet wiatru nie. Może ja tylko takie gniecenie w klatce, jakby się kurczyła.
Wtedy to się stało. Dziwacznie mały samolot, jakby z papieru, wtopił się w pierwszy budynek. Wybuch był ogromny, widok malowniczy. Czerwony ogień momentalnie rozjaśnił niebo, kłęby dymu stanęły w powietrzu, tworząc szarą granicę między pomarańczowymi płomieniami a granatowym niebem. Chyba się bałem, ale to było piękne. I nie mogłem się ruszyć, bo to było moje miejsce i mój czas, który tak właśnie musiałem spędzić, siedząc na skraju pagórka, z Michałem. Nic nie mówił, ja też milczałem.
Widziałem swoją twarz zastygłą w bezruchu. Chyba nic nie odbijało się w moich oczach, ale wolę myśleć, że w źrenicach widać było płomienie. To dodaje piękna tej scenie i łatwiej mi dzięki temu się wzruszyć.

* * *

- Wiesz, czasem się zastanawiam, co dzieje się z tym wszystkim dalej. Rozumiesz, o kimś kiedyś pomyślisz, coś ci się przyśni, może i we śnie zrobisz komuś coś złego, może dobrego – mówił powoli Szymon, chyba byliśmy pijani. – Ale zastanawiam się co dzieje się z konsekwencjami tego? Czy to dalej gdzieś istnieje, czy trwa nadal, pogrążając się w niewiadomo jakim chaosie, skoro nic nie sprawuje nad tym kontroli? Ilu ludzi spotkałeś w swoich myślach, ilu w snach? Myślisz, że w jakiś sposób oni wracają? Albo, że może ich nie być aż tak wielu, jak nam się naiwnie zdaje?

* * *

- Pan dobrze sypia? – staruszek zaczepił mnie, gdy już miałem wchodzić do klatki.
- Słucham?
- Czy sypia pan dobrze? Przepraszam, głupie pytanie, powinienem raczej spytać co słychać, jak panu minął dzień. Przepraszam pana najmocniej. Który my właściwie mamy dziś rok?
- Co?
Zaraz zaczną gapić się ludzie, ktoś i tak pewnie od początku słyszy tę rozmowę.
- Przepraszam najmocniej, proszę, usiądźmy tutaj, na ławce. Pięć minut, młody człowieku, bardzo pana proszę.
Schowałem klucze do kieszeni i poszedłem z dziadkiem na ławkę.
- Pan... pan myśli, to znaczy... przepraszam, może to zabrzmi niedorzecznie... pan myśli, że pan śpi, prawda? Ależ proszę się nie denerwować. To widać, jak czasem wędruje pan gdzieś daleko myślami. Bóg jeden wie gdzie prowadzą te drogi. Ale nie o tym. Bo, pan wie, że to da się zauważyć. Jak bywa pan zamyślony, jak trzeba do pana krzyczeć, gdy chce się oddać książki. Ja mieszkam niedaleko, często pana widuję. Ja przepraszam, niech się pan nie obawia, ja po prostu teraz dużo obserwuję.

* * *

- Chciałbym zobaczyć te wszystkie wybuchy – powiedział kiedyś Szymek, gdy mijaliśmy jakiś kiosk na mieście. – Myślisz, że są prawdziwe?

* * *

- Pan czuje, że coś jest nie tak z pana odczuwaniem, że gdzieś pan zabłądził i, że w jakiś, nieokreślony, sposób pan nie pasuje do tego miejsca, do którego pan zabrnął. Czy pan mnie rozumie? Czy jest pan w stanie słuchać dalej?
Chyba byłem. Patrzyłem na niego jak na dziadka z jakiegoś filmu. Pewnie uprzejmie kłania się paniom sprzedawczyniom w sklepach i często się potyka, bo jest tak nieśmiały, że bezustannie chowa głowę w ramiona i spieszy się nie wiadomo gdzie, byleby tylko nie napotkać znajomej twarzy.
- Pan jest tak jakby we śnie, ale, proszę mi wierzyć, to nie jest sen. Moja... – chyba chciał coś dopowiedzieć, ale zrezygnował. Zrobił krótką pauzę. – Proszę mi pozwolić z panem porozmawiać, niech pan nie odchodzi, młody człowieku, proszę usiąść jeszcze na chwilę, to ważne.

* * *

Chyba do niej podszedłem i chyba byłem szczęśliwy. Nie, czułem szczęśliwość. To takie gniecenie w klatce. I widziałem uśmiech na swojej twarzy. To chyba to.
Wiedziałem, czułem, że ona mnie rozumie. Nie pamiętam twarzy, tylko włosy, kawałek policzka. Chyba później rozmawialiśmy, pamiętam to.

* * *

- To jest tak, jakby wytwarzał pan sen, rozumie pan? Niech pan sobie spróbuje przypomnieć... co ja gadam... niech pan się zastanowi jak się pan zachowuje we śnie. Jak się pan widzi, o to mi chodzi dokładnie. Zapamiętuje pan wiele, ale jakby krótkich scen, prawda? Niech pan zwróci uwagę, że we śnie pan nie jest sobą... to znaczy... jest pan sobą, jak najbardziej, ale nie jest pan w swoim ciele. Widzi pan siebie jakby trochę z boku, trochę pod kątem z góry... no, mniejsza o to. W każdym razie może pan dostrzec całą swoją osobę. Pan zna to wrażenie, prawda?
Wyjął chusteczkę i przetarł czoło. Upał okropny, krople potu na twarzy, koszulka morka. Siedzimy na ławce, zwróceni twarzą do siebie. Staruszek poddenerwowany, jakby pierwszy raz z kimś rozmawiał.
- To tak jakby oglądał pan film, jakby czuł pan, że jest głównym aktorem, pomimo że jest pan poza tym filmem. Że ta, nazwijmy to, myśl, która myśli pana, jest poza panem, ale ma władzę nie tylko nad pana ciałem, ale również nad rzeczywistością. Że jak ona coś pomyśli, to może się to, w istocie, wydarzyć. Nadąża pan?

* * *

Często budziłem się z poczuciem smutku, a pod powiekami czułem jeszcze te łzy ze snu. W głowie nie miałem żadnej myśli, poza jedną, ulotną, że coś było, istniało, i nie wiedziałem czego żałuję, nie wiedziałem nad czym płaczę.

* * *

- Mam na myśli to, że nie śpimy, nikt nie śpi. Pan jest teraz absolutnie, na jawie. Tylko jest pan w takim stanie w jakim się jest podczas snu, w takim stanie w jakim wspomina się minione wydarzenia. Wie pan, to ma swoje zalety. Pan już nie czuje strachu, śledząc informacje o jakichś strasznych wydarzeniach, prawda?
Zastanawiałem się o czym on mówi. O tych wszystkich zdjęciach, na które patrząc, można się tylko wzruszać?
- Ja nie mam czasu, będę musiał zaraz iść, cieszę się, że pana spotkałem. Niech pan mi wierzy, to nie jest sen, to tylko rzeczywistość przekształciliśmy tak, że wygląda jak sen. Poza tym – tyle jest spraw! – poza tym, gdyby mnie pan, dajmy na to, zranił, pewnie zbiegliby się ludzie, może ktoś by zadzwonił po pogotowie. Gdyby miał pan odrobinę nieszczęścia, może trafiłby pan w tętnicę, może byłbym ciężko raniony, a tu tylu świadków. Zaraz później przesłuchania, sąd, wyrok. Pan o tym wszystkim wie i pan się na to godzi. I to jest rzeczywistość. Ten przewidywalny logiczny ciąg wydarzeń, który pana nie dziwi. Ale we śnie też nic pana nie dziwi. Żaden irracjonalny bieg wydarzeń, żaden kaktus na dłoni, bo przyjmuje pan, będąc w tamtym świecie, jego logikę. I nie może pan zdawać sobie sprawy, czy to jest akurat sen, czy to jest akurat jawa. Dopiero po obudzeniu, po wejściu w inną rzeczywistość pan z pobłażliwym uśmiechem rozmyśla o tych dyrdymałach, które się panu przyśniły. Ale na pewno pamięta pan sytuację, kiedy podczas snu był pan święcie przekonany, że to właśnie jest ta prawdziwa rzeczywistość.
Spogląda na zegarek. Gorąco. Z oddali słychać przytłumione okrzyki dzieci.
- Niech pan postara się zapamiętać! To jest jawa, ale i sen do złudzenia może przypominać jawę. Jednak, proszę mi wierzyć, te podziały nie są najistotniejsze. Rzeczywistość, którą stara się pan odnaleźć jest jedna, i pan nią jest. Tak mało czasu! Sen, jawa, to ciągłość w panu, wszystko trwa. Czy pan to zrozumiał? Czy pan zapamięta?
Słyszę go jakby z oddali. Zaczynam się niecierpliwić albo denerwować, gorąco daje się we znaki, włosy mokre, oczy zmrużone od intensywnych promieni. Chcę już stąd iść.
- Proszę jeszcze zaczekać – mówi staruszek. - Proszę mi pozwolić zadać jedno pytanie. Pomijając to wszystko o czym mówiłem, pomijając tę naszą rozmowę. Bardzo pana proszę... dobry Boże! Przecież pan ją znał... proszę mi tylko powiedzieć, czy ona gdzieś tam jeszcze jest? Ona gdzieś jeszcze wędruje, prawda?

Adam Kolasa, 2010

Metamorfoza literatury

Wyświetl w formacie PDF

Nie wiem, czy to już moja fizyczna ułomność, której za nic w świecie nie mogę naprawić, czy drobna niezdolność, absolutnie możliwa do wyleczenia, ale gdy patrzę na niektóre obrazy, wzrok nieustannie płata mi figla. A to młoda buzia okazuje się twarzą staruchy, a to – jak w pewnej starej reklamie – banan „zmienia się” w pistolet, a to znowu zbliżając wzrok do szeregu identycznych rysunków, nagle stają się trójwymiarowe. Niezmiennie mnie to dziwi i wprawia w nastrój, który jest mieszanką zaskoczenia, irytacji i podziwu. Nie inaczej czuję się, gdy patrzę na Metamorfozę Narcyza Salvadora Dali. Przebiegłość tego artysty wprawia mnie w zakłopotanie, a oczy – gdyby mogły – zapewne zaczerwieniłyby się ze wstydu, bo nie potrafią zdecydować co na obrazie jest odbiciem, a co pierwowzorem. Wszak do tej pory nie udało mi się rozstrzygnąć, czy pochylony nad taflą wody młodzieniec jest dla patrzącego ważniejszy, czy też istotniejszy jest posąg dłoni, przytrzymującej jajko, z którego wyrasta kwiat.
Z pewną obawą podchodzę także do filmów, które powstają na kanwie mniej lub bardziej znanego utworu literackiego. Gdy zgooglowałem hasło: To nie jest kraj dla starych ludzi jako pierwsze wyświetliło się takie oto wyjaśnienie: „Mroczny thriller braci Coen (Ethana i Joela), rozwijający się w prawdziwy dramat egzystencjalny - na 8 nominacji do Oskara”. Przykłady wpływu literatury na film można by mnożyć, zaczynając od typowych adaptacji, których i w polskim kinie przecież nie brakuje (o czym najlepiej wie młodzież, tłumnie zapraszana przez nauczycieli na projekcje klasyki rodzimej literatury), a kończąc na luźnych inspiracjach, prowadzących reżysera do nakręcenia filmu. Żeby daleko nie szukać, wystarczy wskazać Ogród Luizy, wszak ten sam tytuł, bynajmniej nie przypadkiem, nosi i film Macieja Wojtyszko i wiersz Andrzeja Bursy.
Daleko mi jednak do roztaczania katastroficznych wizji, w których literatura jest niszczona przez kino. Sam jestem zdania, że powstało wiele świetnych ekranizacji, ba!, dzieł wielkich, które zachwycają już od dekad (żeby nie być gołosłownym, wystarczy wspomnieć kino Stanley’a Kubrick’a: Mechaniczna pomarańcza, Odyseja kosmiczna 2001, czy Lśnienie). Nie przeczę też, że kino operuje własnymi środkami wyrazu, oddziałuje na widza w inny sposób niż czyni to literatura. Jestem pełen podziwu dla kunsztu reżyserów, którzy potrafią wydobyć niepowtarzalny nastrój dzieł literackich zawarty między wierszami. Cenię sobie autorskie interpretacje tekstów pisanych, bywam oczarowany wyobraźnią filmowców i umiejętnościami reżyserskimi. Moją uwagę jednak zwraca to, że kino z ogromną łatwością zdobywa odbiorców, którzy często nie są nawet świadomi, iż oglądany właśnie film powstał na podstawie popularnej, bądź nie, książki. Ileż to razy dziwiłem się, że znana mi produkcja to adaptacja jakiejś powieści. Ileż razy z niedowierzaniem pytałem: „naprawdę?” i dzieło to chciałem jak najszybciej przeczytać. Zastanawiam się więc niejednokrotnie nad potęgą oddziaływania nie tylko kina, ale obrazu w ogólności. Z jaką łatwością film może podsuwać lektury, które chce się przeczytać, z jaką niezauważalną precyzją trafia prosto do naszego wnętrza i tworzy w nim listę książek, które pragniemy poznać! Jakaż więc swoboda w sugerowaniu widzowi co jest dobre, po co warto sięgnąć, co jest atrakcyjne, co może zaciekawić. Problem jednak pojawia się wtedy, gdy zaciera się granica pomiędzy pierwowzorem a reprodukcją. Jako przykład niech posłuży nam nieszczęsny Wiedźmin, w którym zaczytywałem się całymi godzinami, a teraz ma już nieodwołalnie twarz Michała Żebrowskiego. Podobnie Jaskier, który przecież tak różnił się od wizji Sapkowskiego, jest dla mnie lekko otyłym Zbigniewem Zamachowskim, z zaokrąglonymi policzkami. Myśląc o tych prostych przykładach zawsze nachodzi mnie refleksja: jakąż to siłę oddziaływania posiada obraz! Wszak zżyłem się z bohaterami literackimi, wraz z nimi przeżywałem niebezpieczne przygody. Wiele godzin spędziłem śledząc ich rozmowy, czytałem opisy zachowań, poznałem przyzwyczajenia i charakter. A tu nagle półtorej godziny filmu i budowane podczas lektury wyobrażenia runęły, a w ich miejscu pozostały zdjęcia z plakatów i kadry z filmu.
Trudno mi ocenić czy to dobrze czy źle, widocznie taka jest specyfika czasów, w których żyjemy, taka nasza percepcja. Niemniej jednak, z obawą patrzę na fakt, że tracimy rozróżnienie co jest ważniejsze – tło czy pierwszy plan? Często nie jesteśmy nawet świadomi istnienia tła, którym – w przypadku adaptacji filmowej – jest książka. Całość zlewa się w jeden obraz. Bez tła, bez pierwszego planu, bez wyraźnego podziału na pierwowzór i twór wtórny. Tak jak w Metamorfozie Narcyza nie wiemy właściwie co jest istotniejsze: młodzieniec, czy dłoń? – a oba obiekty – choć każdy na swój sposób – mogą wprawić w zachwyt.

Adam Kolasa, 2010

Wielkie oczy kultury audiowizualnej

Wyświetl w formacie PDF

„W czasie oglądania filmu – pisze Dariusz Pawelec – (...) umysł znajduje się w dziwnej i nietypowej sytuacji. Z jednej strony docierają do niego informacje (głównie dzięki zmysłom wzroku i słuchu) pobudzające obszary umysłu, które są zwykle aktywne w normalnym życiu, z drugiej strony pobudzeniu temu nie odpowiada żadna zewnętrzna aktywność. W wyraźny sposób zachwiany zostaje normalny stan umysłu i powstaje sytuacja, w której istniejącej interpretacji nie odpowiada żadne pobudzenie.” Rozszerzmy to spostrzeżenie na inne środki audiowizualne i postawmy pytanie: w czasach, gdy w przeciągu jednej minuty, na serwis YouTube.com ładowane są treści wideo o objętości 24 godzin , jaki wpływ wywiera na człowieka audiowizualny typ kultury? Czy nabraliśmy niejako naturalnej zdolności do poruszania się po świecie obrazów, czy może, jak sugeruje Maryla Hopfinger nieprzygotowanym do funkcjonowania w tej kulturze, wyrządza ona wielką szkodę ?
Film, ruchome obrazy są stosunkowo młodym środkiem wyrazu, który posługuje się nieznaną wcześniej człowiekowi formą. Oto obrazy zaczęły ożywać, postaci na ekranie – poruszać się, a każda sekunda audiowizualnego dzieła angażować co najmniej dwa zmysły jednocześnie: wzroku i słuchu. Widz zaczął otrzymywać bardzo skondensowany przekaz, niosący w każdej chwili mnóstwo znaczeń (pomijając oczywiste, jak: pierwszy, drugi plan, kolory, tło, stroje, widz oglądający telewizję odbiera około trzech milionów punktów na sekundę, z których jednorazowo przyswaja tylko kilkadziesiąt i to z nich buduje obraz; w przypadku kina, liczba ta jest znacznie większa ). Zdawałoby się jednak, że wszystko już było, że angażowanie kilku zmysłów jednocześnie, to nic nowego, że formy na kształt przekazów audiowizualnych istnieją od wieków. Na przykład teatr – to też sceny grane przez aktorów, nierzadko wykorzystujące efekty świetlne i dźwiękowe; poezję, prozę – można odczytywać przy akompaniamencie muzyki, a malarstwo przyzwyczaiło odbiorców do rozmaitych perspektyw, symbolicznego stosowania barw, czy układu elementów znajdujących się na obrazie. Kino jednak, czy, szerzej, środki audiowizualne nie tylko wprawiły dotychczas statyczne elementy w ruch, ale zaczęły imitować i narzucać sposób postrzegania rzeczywistości. O ile w dotychczasowych środkach wyrazu, perspektywa ich oglądania była stała i dyktowało ją wyłącznie ludzkie oko – spektakl teatralny oglądamy z jednego miejsca, i to my decydujemy na co zwrócić uwagę – o tyle, w przypadku filmu, perspektywa ta jest narzucona przez reżysera i operatora kamery. Przyjmujemy i akceptujemy zbliżenia, sposób przedstawienia aktorów, ostrość, rozmycie, czy nawet formę ekranu: stosunek długości do jego szerokości. Oto, zamiast pozostawienia widzom wyboru perspektywy, decyzji co jest ważne, obraz przedstawia zdarzenia, tak jakby jakiś człowiek, jakieś oko kiedyś ten obraz zapamiętało, a teraz usiłuje swój ogląd bezpośrednio przenieść na odbiorców. I, gdy nie ujawnione zostaną mechanizmy przedstawiania, obrazy i związane z nimi określone poglądy, jesteśmy skłonni uznać za własne . Pozostaje więc pytanie, na ile jesteśmy świadomi zabiegów, które stosują twórcy środków audiowizualnych i w jaki sposób te zabiegi mogą wpłynąć na nasze postrzeganie dzieła.
James Monaco wymienia szereg środków technicznych, które wywierają określony wpływ na odbiorcę. I tak format ekranu 1:33, stosowany w latach ‘30, ‘40 i ‘50 XX wieku ułatwiał publiczności skoncentrowanie uwagi na twarzach i dialogu . Wraz ze zmianą formatu w latach ’50, na 2:33 lub jeszcze większą, zwiększyła się liczba ujęć krajobrazu, zdjęć plenerowych oraz produkcja filmów akcji . Monaco opisuje też inne aspekty obrazu, wpływające na widza: otwarte pole obrazu może powodować napięcie, ujęcia w polu ogólnym mogą wywołać poczucie alienacji i pustki, zmniejszona ostrość i głębia może wywołać efekt romantycznego nastroju i nostalgii. Ważny jest kąt ujęcia, punkt widzenia, sposób poruszania się kamery i – wreszcie – montaż (np. zbliżenie na postać, a następnie wygaśnięcie ekranu, jak sugeruje Karen Hoffman, może nakłonić do pogłębionej refleksji nad zasygnalizowaną przez reżysera kwestią ). Podsumowując, istotne są wszystkie te czynniki, które serwowane są widzowi co chwila, mnóstwo informacji, które odbiorca – piśmienny, który wyrósł z kultury typograficznej – odbiera symultanicznie i tworzy z nich spójny obraz. Proces prezentowania ruchomych obrazów, zdaje się nam tak bliski rzeczywistości, że skłonni jesteśmy uznać, że jest dany każdemu, niejako naturalnie. Co ciekawe, ludzie niepiśmienni, nie potrafią przyjąć naszego założenia. Założenia ludzi wyrosłych z kultury typograficznej, że przestrzeń jest ciągła i jednolita – gdy kamera się przesuwa, uważają, że to drzewa się poruszają, a budynki rosną i kurczą się . Gdy bohater odchodzi poza kadr, zastanawiają się co się z nim stało.
Chciałbym zaznaczyć, że nie mam tu na celu – podobnie zresztą jak tłumaczy Neil Postman - wskazywać, że kultura audiowizualna dokonuje w umysłach współczesnych ludzi trwałe psychofizyczne zmiany, skłaniam się raczej ku teoriom, że naturalnie wchodzimy w inny, nieznany nam dotąd sposób postrzegania, sposób, który zadziwiająco bliski jest stanowi, w jakim jesteśmy podczas snu. Wszak to sen właśnie i film zarazem – są obrazami, które przeżywamy, w których czają się nasze obawy, ale to też sny-marzenia, z którymi się identyfikujemy. Sen niejednokrotnie przeżywamy jak rzeczywistość, a postaci z filmu często porównujemy ze sobą, ich zachowania, przejmujemy jako projekcje własnych, wyidealizowanych, dobrych lub przeciwnie – złych, dyktowanych instynktem zachowań.
Wyjątkowo trafne wydaje się spostrzeżenie Piotra Witka, który, badając metafory filmu zakorzenione w języku, analizuje metaforę filmu jako snu: „film jawi się tu jako proteza śniącego umysłu, swoista mentalna maszyneria rozbudzająca potrzeby potencjalnych widzów. W jednym z tekstów czytamy: na jawie mózg tak jak kamera zbiera obrazy, utrwala je i analizuje – natomiast w czasie snu działa podobnie jak projektor, generując obrazy wydobywane z pamięci” . Oczywiście, film-sen, to tylko jedna spośród ponad dziesięciu metafor filmu, które opisuje Witek. Jednak wiele z tych metafor wykazuje punkty styczne ze snem, obrazem oglądanym przez widza (szersza względem metafory snu – metafora lustra, metafora mitu, sztuki, malarstwa, obrazu, czy wreszcie metafora związana z teorią psychoanalityczną, mówiącą o odbijaniu przez film treści ukrytych w podświadomości, od czasów Freuda nierozłącznie sprzężoną przecież z marzeniami sennymi). Inni badacze też wskazują na podobieństwa filmu do snu, marzenia. McLuhan pisze o „wewnętrznym świecie fantazji i marzeń” , podczas zwiedzania którego widz „siedzi w psychicznej samotności” . Podobne poglądy przytacza Andrzej Pitrus. Z porównania odbioru filmu do odbioru snu wyciąga wnioski, które posłużą nam do dalszej analizy. „Jednym z podstawowych podobieństw – pisze – jest zdolność do przyznawania przedstawieniom statusu rzeczywistości, która spowodowana jest, wspólnym dla marzenia sennego i filmu, ograniczeniem motoryczności i zwiększeniem percepcyjnego zaangażowania śniącego widza filmowego” . „Ograniczenie motoryczności”, to tylko jeden z przejawów wpływu środków audiowizualnych na odbiorcę. Dzięki kulturze typograficznej, mogliśmy z dystansu spojrzeć na ludzkie działania, na codzienne czynności i zachowania. Zwrot audiowizualny wyolbrzymił te możliwości, powielił je i zamknął w obrazach. Otrzymujemy zatem zestaw stereotypowych ról (reklamy), działań, konwencji. Każde wydarzenie, zwykłe, codzienne, jak wstawanie z łóżka, robienie herbaty, chodzenie na spacer, jazda na rowerze – zostaje pomnożone przez tysiące obrazów, które z kolei mnożone są przez setki kolejnych. Przyglądamy się swoim działaniom, oglądamy je z dystansu, często wreszcie patrzymy na nie ironicznie, bo ileż można oglądać z powagą ciągle tę samą czynność, powieloną w naszym życiu, tak jak powielona została w milionach kopii na jednym obrazie i miliony razy w milionach innych obrazów. Rzeczywistość, wraz z rozwojem mediów masowych, nie tylko się zmniejszyła, została powielona do znudzenia, do przesytu. Natłok obrazów, który obserwujemy, jedna z badaczek nazywa „obżarstwem obrazami” , wskazując, że ogląd świata, wcześniej – mityczna sztuczka boga, który widzi wszystko znikąd, dziś – jest standardową praktyką każdego z uczestników kultury audiowizualnej , a każdy jest jej uczestnikiem, bo – jak wskazuje Hopfinger – o ile z kultury typograficznej nieumiejętność czytania wykluczała uczestników, o tyle każdy człowiek, świadomy czy nie zasad działania nowych mediów – musi uczestniczyć w kulturze audiowizualnej . A odbiór ruchomych obrazków, nowa sytuacja percepcyjna może wiązać się z „blokowaniem społecznej aktywności” , „biernością”, „kontrolowaniem naszej energii życiowej i kształtowaniem świadomości” poczuciem braku powagi, braku doniosłości niektórych wiadomości, nastawianie się na odbiór rozrywkowy, do którego przyzwyczaja telewizja .
Ponownie podkreślę, że nie chciałbym rozsiewać strachu przed kulturą audiowizualną. Zaznaczam jednak, że powinniśmy obserwować zjawiska i twory współczesnej kultury, a ciężar badań przenieść na analizę wpływu audiowizualności na odbiorcę. Odbiorcę którego aktualne metodologie często pomijają i analizują wyłącznie teoretyczne założenia, kształt nowych technologii i potencjalne zagrożenia, jakie ze sobą niosą . Nie zawsze jednak biorą pod uwagę reakcje uczestników kultury audiowizualnej, ich stosunek do nowych mediów, nowych wynalazków, z których zdają się korzystać z ogromną łatwością, dystansem i – nierzadko – autoironią. Pozostaje jednak pytanie, czy świadome korzystanie z mediów to bezpieczne korzystanie z mediów? W rzeczywistości wszechobecnych obiektywów – aparaty, telefony komórkowe, amatorskie kamery wideo – należy zadać pytanie o percepcję nieprofesjonalnej formy przekazu. Wydaje się oczywiste, że nie należy odczytywać jej jak profesjonalnego filmu. Obraz jednak wciąż jest zapośredniczony, nierzeczywisty, posiada wszystkie cechy, które wymienia James Monaco – barwa, perspektywa, kadr. Czy wobec tego amatorskie wideoobrazy ze skype’a, z youtuba, z telefonów komórkowych nieustannie wywierają wpływ na sposób postrzegania rzeczywistości? To – amatorskie – oko kamery, bezpostaciowe, materialne, nie wywiera już na uczestnikach kultury takiego wpływu, jak oko drugiej, żywej osoby. Zasada panoptykonu Foucault’a, wedle której sama świadomość, że istnieje obserwator, dyscyplinuje obserwowanego – zostaje wypaczona. Oko kamery, w przeciwieństwie do oka ludzkiego już nie dyscyplinuje, przeciwnie – prowokuje, w swoisty sposób podżega do bezczelnych, brutalnych, daleko przekraczających zasady etyczne działań, które masowo możemy oglądać na internetowych serwisach wideo. Właśnie – oglądać. I znowu powstaje pytanie jaki, ta dziwna ciekawość często obrzydliwych filmików, może mieć wpływ na siedzącego po drugiej stronie monitora, zdystansowanego do obrazu, człowieka? Nie bez znaczenia wobec tego pozostają apele wybitnych badaczy o konieczności edukacji z zakresu współczesnej kultury audiowizualnej .
W niniejszym wystąpieniu wykazać chciałem na przykładzie form filmowo-telewizyjnych, że nowe środki przekazu, daleko bardziej rozwinięte niż McLuhan mógł sobie wyobrazić, mogą wywierać wyraźny wpływ na swoich odbiorców oraz są w gruncie rzeczy wciąż czymś nowym, niezbadanym. Czymś, co przyjmujemy, a często nie do końca zdajemy sobie sprawę z funkcjonowania. Czymś wreszcie, co niewątpliwie i w ogromnym tempie tworzy nowe sensy, transformuje stare i tworzy przed nami obszar, który wydaje nam się znajomy, naturalny, ale kto wie, czy to nie jedynie iluzja, miraż. Być może jednak nigdy tej iluzji nie odczarujemy, nie poznamy inkantacji, z których jest utkana, bo, jak twierdzą niektórzy badacze , obraz zawsze będzie wymykał się racjonalnej analizie i przede wszystkim pozostawiał – nie wiedzieć w jaki sposób – jakąś emocję, odczucie raczej, a nie konkretne, zdroworozsądkowe wnioski.

Adam Kolasa, 2011

Polski "Hamlet"? Próba analizy "Horsztyńskiego", dramatu Juliusza Słowackiego

Wyświetl w formacie PDF

Jan Zieliński uważał, że wielce prawdopodobne jest, by pisarz, którego był biografem, zażywał opium w latach trzydziestych dziewiętnastego wieku . Swoją tezę argumentował tym, że ten słynny romantyk zamieszczał w utworach wyjątkowo trafne i zgodne z rzeczywistością opisy działania środków odurzających. Badacz zwraca również uwagę na precyzyjną znajomość (którą romantyczny autor zdradza w liście do mamy) „przyrządów” służących do zażywania narkotyków . Słowacki, bo o nim mowa, nie jest zatem postacią o biografii bez skaz. Już sam podtytuł pracy Zielińskiego („Powikłane życie Juliusza Słowackiego”) sugeruje, że romantyk miał nie proste, lecz skomplikowane życie. I bardzo możliwe, że suma doświadczeń życiowych złożyła się na to, że pisarz tworzył również dzieła mroczne, pesymistyczne. Słowacki, przede wszystkim kojarzony, jako autor „Kordiana”, jest autorem dramatu, znacznie różniącego się od typowo romantycznych utworów, dzieła o którym słyszy się znacznie rzadziej. Krzysztof Kurek o tym dramacie pisze: „jeden z najbardziej tajemniczych i fascynujących tekstów w twórczości autora Króla Ducha” , Maria Janion i Maria Żmigrodzka nazywają ten utwór „gorzkim arcydziełem” , a świat „Horsztyńskiego” te same autorki określają przymiotnikiem „mroczny” . Powyższe określenia zwiastują więc smutny, poważny utwór, który z pewnością zasługuje na uwagę. A co sam Słowacki twierdzi o swoim „gorzkim arcydziele”? W liście do matki tak pisał o rozpoczęciu pracy nad rzeczonym utworem: „Zdaje mi się, że piszę zupełnie dla siebie i stąd więcej może będzie naturalności – i bardziej rozwiane zarysy...” Ten fragment sugeruje więc, że dzieło będzie bardzo intymnym utworem, ściśle związanym z przemyśleniami Słowackiego. „Piszę zupełnie dla siebie”, wyznaje Słowacki, co oznaczać może, że autor pozwoli sobie na pewną dowolność, „naturalność”, o której sam wspomina, a nie będzie trzymał się pewnych ustalonych zasad, które być może krępowałyby jego twórczość, myśli i sensy, jakie chciał zawrzeć w utworze. Może ta właśnie naturalność pozwoliła Słowackiemu na wydobycie refleksji, które cicho domagały się wydostania z głębi serca i umysłu poety. Być może dopiero spokój i swoboda w tworzeniu umożliwiła poecie dalszy rozwój, literackie „wykrzyczenie” nowych idei, nowych sensów, które, gdyby nie ta dowolność, na którą pozwolił sobie Słowacki, zostałyby nadal uśpione w głębi duszy romantycznego twórcy. „Horsztyński” jest dramatem między innymi o losie, o przypadkowości, jest utworem tajemniczym nie tylko w sensie fabularnym, ale i w sensie genezy .
Jak zauważa Krzysztof Kurek utwór „z niewiadomych przyczyn mocno zdefektowany, pozbawiony karty tytułowej, zakończenia oraz kilku sporych fragmentów, a nawet całych scen” . Nawet sam tytuł nie jest autorstwa Słowackiego, a jedynie efektem przypadku. Antoni Małecki w monografii życia i twórczości Słowackiego tak pisze o „Horsztyńskim”: „Wcieliłem go do zbioru pism Słowackiego pozgonnych i dałem mu na chybił trafił tytuł Horsztyński” . Zrządzeniem losu staje się więc utwór nie tylko dziełem traktującym o przypadku, ale również przez ten sam przypadek kształtowane. Można mieć nawet wrażenie, że treści zawarte w dramacie rządziły losem samych materialnych kart, na których utwór był zapisany. Ale „Horsztyński” to nie tylko tajemnica i przypadek, to dramat, który porównywany jest z jednym z najwybitniejszych światowych dramatów – z „Hamletem” Williama Szekspira. Krzysztof Kurek podkreśla, że to „Józef Tretiak, jako jeden z pierwszych określił Szczęsnego Kossakowskiego mianem polskiego Hamleta.” Już samo to zestawienie postaci wykreowanej przez Słowackiego z Szekspirowskim królewiczem duńskim stanowi o wadze dramatu w literaturze polskiej doby romantyzmu (lub nawet ogólnie – w całej literaturze polskiej!). Analogie między dramatem Szekspira a Słowackiego można znaleźć na różnych płaszczyznach. I w warstwie niemal dosłownej (podobne kwestie wypowiadane przez bohaterów obu utworów, podobne elementy świata, podobne postaci) oraz w warstwie głębokiej, w tzw. przesłaniu utworu, w sensach zawartych w dramacie. Zanim jednak szczegółowo porównamy dwa wymienione dzieła, bliżej przyjrzyjmy się faktowi, dlaczego „Horsztyńskiemu” najbliżej do „Hamleta”, a nie na przykład do starożytnych tragedii greckich. Innymi słowy, spróbujemy odpowiedzieć sobie na pytanie czy Słowacki celowo i z premedytacją wybrał dramat Szekspira, czy jest to kolejne dzieło przypadku?
Wiele źródeł świadczy o tym, że Słowacki uważał Szekspira za wybitnego dramatopisarza. Alina Kowalczykowa pisze wprost: „Szekspira Słowacki, romantyk, zawsze najwyżej cenił” oraz dodaje: „Wśród czytanych przez niego (Słowackiego) literackich nowości sporo miejsca zajmowały dyskusje literackie; musiał sobie od dawna zdawać sprawę ze szczególnego miejsce Szekspira w romantycznej tradycji intelektualnej i teatralnej.” Wiemy zatem, że polski romantyk czytał nie tylko dzieła Szekspira, ale również aktualne dyskusje na temat autora „Hamleta”. Możemy zaryzykować stwierdzenie, że literacki dorobek angielskiego dramatopisarza znał dogłębnie. Miał szerokie spojrzenie na jego twórczość. Nie polegał wyłącznie na własnych interpretacjach i domysłach, ale mógł je skonfrontować i porównać z pracami wybitnych umysłów, szekspirologów. Znając różne poglądy na twórczość Szekspira, mógł Słowacki wykształcić własną, głęboką myśl na temat dzieł autora „Makbeta” i sensów w nich zawartych. A posiadając tak gruntowną wiedzę w tej dziedzinie, mógł sam eksperymentować, bądź polemizować z Szekspirowską ideologią. Polemizować na płaszczyźnie utworów, które Słowacki sam tworzył. Również inny badacz – Jan Zieliński zaznacza mocne zainteresowanie polskiego romantyka – Szekspirem. Stwierdza również, że Szekspir był pewnym istotnym etapem w literackim rozwoju Słowackiego. „Pierwszym próbom dramatopisarstwa – jak pisze Zieliński – patronują: ojciec (Mindowe), Szekspir (Maria Stuart), Byron i do pewnego stopnia Mickiewicz” . Zauważmy więc, że angielski dramaturg nie był dla Słowackiego tylko jednym z wielu literatów. Twórczość Szekspira wywarła na romantyku takie wrażenie, że sam zdecydował się tworzyć w gatunku, który stosował również Szekspir. Utwory angielskiego pisarza były więc dla Słowackiego inspiracją, silnym impulsem, którego zmaterializowaną częścią stały się niektóre utwory dramatyczne polskiego romantyka. Zieliński przytacza fragment listu, który Słowacki napisał do matki będąc w Sorrento: „Całe dnie przepędzałem z sobą samym i z Szekspirem.” To stwierdzenie podkreśla prawdziwe zainteresowanie, może nawet fascynację polskiego poety – Szekspirem. Skoro Słowacki „całe dnie przepędzał z Szekspirem”, nie mógł go Szekspir nużyć ani nudzić. Przeciwnie. Musiał polskiego romantyka mocno zainteresować, oczarować na tyle, by nie mógł przestać czytać jego utworów. Nie podlega więc wątpliwości fakt, że Słowacki nie tylko wiele Szekspira czytał, nie tylko autor „Hamleta” miał wpływ na twórczość Polaka, ale również był Słowacki Szekspirem zafascynowany, pragnął poznać nie tylko jego dzieła, ale możliwości interpretacji tych, chciał poznawać zdania badaczy na temat Szekspirowskich utworów. Możemy zatem stwierdzić, że akcenty szekspirowskie w „Horsztyńskim” (i nie tylko w tym dramacie!) nie są dziełem przypadku, nie są efektem nieświadomym, lecz zaplanowanym. Efektem, który Słowacki wytworzył sam, z własnej woli. Warto teraz dokładnie przyjrzeć się warstwie fabularnej „Horsztyńskiego”. Nim to się jednak stanie chciałbym abyśmy zwrócili uwagę na fakt pozornie błahy. Mianowicie: okoliczności powstania dramatu Słowackiego. Jak podaje Alina Kowalczykowa „Horsztyński” powstawał w Genewie , a istotne dla nas będzie stwierdzenie, że gdy Słowacki pisał dramat „mieszkał w wygodnym pensjonacie na krańcach Genewy, zamiast gwaru europejskiej metropolii, miał teraz wokół ciszę i spokój, a z rozrywek tylko prowincjonalny teatr i znajomości nawiązywane z przyjezdnymi”. Wiążąc ten fakt z cytowanym wcześniej fragmentem listu Słowackiego do matki („Zdaje mi się, że piszę zupełnie dla siebie i stąd więcej może będzie naturalności”) możemy wyobrazić sobie Słowackiego, w okresie życia, w którym szuka wyciszenia i to wyciszenie znajduje. A jedynym zajęciem pochłaniającym jego czas staje się tworzenie tekstów. Znalazł się w miejscu, w którym niewiele jest atrakcji, w miejscu, gdzie jest sam – bez przyjaciół, czy bliższych znajomych. Mógł zatem w zupełności poświęcić się pracy. Twórczość i słowa mogły płynąć tylko z niego, tylko z jego przemyśleń, nie mąconych tutaj żadnymi sugestiami przyjaciół, czy wielkomiejskimi atrakcjami. Mógł zatem z tej „ciszy”, w której się znalazł wydobyć siebie, wydobyć dokładnie to, co chciał powiedzieć. „Zdaje mi się, że piszę zupełnie dla siebie” – być może dzięki temu mógł się rozwinąć, „wyrzucić z siebie” pewne przemyślenia i iść dalej drogą poetyckiego rozwoju.
Maria Janion i Maria Żmigrodzka zestawiając Kordiana i Szczęsnego Kossakowskiego, bohaterów dramatów Słowackiego, stwierdzają, że „stanowią dwa warianty postaci młodzieńca, który przeżywa swój los w zderzeniu dylematów egzystencji i konfliktów politycznej historii Polski”. Praca opiera się na porównywaniu i charakterystyce rzeczonych postaci. Badaczki zauważają, że wspólną cechą tych bohaterów jest „niezdolność do historycznego działania, czy też nieuchronność klęski” . Twierdzą, że „Horsztyński” jest dramatem o poszukiwaniu własnej tożsamości i niemożności jej odnalezienia. To też utwór o wyborach, trudnych wyborach, których nie sposób rozwiązać. Są to dylematy, nie mające jednoznacznie „dobrego” rozwiązania. To problemy na tyle trudne, że każde rozwiązanie wydaje się być błędne, złe, podjęcie jakiegokolwiek działania wiąże się z poważnymi konsekwencjami wyboru i – co najważniejsze – wybór jednej opcji całkowicie przekreśla i zaprzepaszcza opcję drugą. Opowiedzenie się za jedną stroną oznacza jednocześnie zupełne zerwanie ze stroną drugą. I przez to, przez trudność podjęcia decyzji, opowiedzenia się za tym „co lepsze”, co słuszniejsze, przez to właśnie Szczęsny, główny bohater dramatu, nie podejmuje żadnego działania. Pozostaje w bezruchu. U kresu wytrzymałości, Szczęsny sam nie podejmuje decyzji co zrobić (pomóc ojcu, czy przeciwstawić się jemu), lecz zdaje się na ślepy los, na przypadkową wyliczankę, której autorką jest Amelia – jego siostra. Młody Kossakowski uznaje takie wyjście za najlepsze, nie wie, która strona jest logicznie, czy etycznie słuszna, nie potrafi sam dokonać wyboru. W pewnym sensie poddaje się, „rezygnuje z autonomiczności swej woli” . Badaczki kładą również nacisk na kwestie historyzmu w „Horsztyńskim”, to zagłębienie się w konflikty Polski, Szczęsny zostaje „wplątany w historyczne konflikty schyłku starego świata”. Przeszłość, historia okazuje się tutaj sprawą bardzo istotną nie tylko dla samej postaci Szczęsnego, dla jego wyborów, ale również dla całego dramatu, dla fabuły, która zawiera pierwiastki realnych sytuacji, a nawet postaci, żyjących naprawdę (hetman Kossakowski). Żmigrodzka i Janion podkreślają, że w dramacie Słowackiego wyraźną rolę odgrywa również kwestia Polski. W takim pojmowaniu „Horsztyńskiego” bardzo ważną postacią okazuje się Nieznajomy, nazwany przez badaczki „człowiekiem drugiej Polski” . To Nieznajomy właśnie zobaczyć ma sygnał zmiany dla narodu Polskiego, a w tej zmianie – jak zauważają Janion i Żmigrodzka – „może ukrywać się nadzieja dla dziejów narodu” . Nieznajomy miał zatem być siłą narodowego czynu. Siłą, która krytykuje Hetmana oraz jego współpracowników, sługusów. Szczęsny staje się tym bardziej tragiczną postacią historii, że stoi pomiędzy Hetmanem – zdrajcą Polski, a Horsztyńskim – dawnym konfederatem barskim. Warto tutaj zauważyć, co czynią autorki pracy, że nawet Horsztyński nie jest postacią o krystalicznie czystej duszy. Na sumieniu ma uwodzenie cudzej żony i samobójstwo, które zostaje popełnione wbrew chrześcijańskiej wierze, wbrew tradycji. Zrywa zatem Horsztyński z zasadami, które wyznaczały jego życiową ścieżkę, odchodzi od nich, nie potrafi znaleźć innej drogi i – z rozpaczą – odnajduje jedyne rozwiązanie w samobójstwie.
Główne postaci dramatu powiązane są „splotem kłamstw i zdrad, win i zaniechań” . Świat „Horsztyńskiego”, według badaczek, to świat oszustw, zdrada powoduje zdradę, mnóstwo jest kłamstw, ukrywania prawdy, niedopowiedzeń. Mnóstwo możliwych rozwiązań, domysłów, w których gubią się nawet sami bohaterowie. Świat dramatu Słowackiego jest światem mętnym, w którym nie ma wyraźnego podziału na jasne i ciemne, na dobre i złe. To raczej świat trudnych wyborów. I praktycznie niemożliwe jest proste rozwiązanie dylematu – za którą stroną się opowiedzieć? To również – jak twierdzą badaczki – dramat o niemożności wzajemnego porozumienia się. Cóż z tego, że istnieje język, skoro słowa można rozumieć na różne sposoby? Znaczenia wypowiedzi w dramacie są często rozmyte, nie dosłowne, wiele dialogów jest przewrotnych, można je rozumieć w sensie dosłownym i przenośnym. Dialogi, to niedopowiedzenia, intrygi, kłamstwa, gry słowne... Jak zatem w takim świecie dojść do porozumienia? Jak odnaleźć właściwy sens słów? Dodatkowo wzajemne zrozumienie się utrudnia wyraźna w dramacie ironia, która „sprzyja kamuflażowi, ukrywaniu swych myśli oraz intencji (...) jako autoironia wyraża dystans wobec własnych udręk i rozpaczliwą niepewność bohatera” . Jest więc ironia kolejnym płaszczykiem przykrywającym właściwy sens wypowiadanych przez bohaterów słów. Mówiąc ironicznie, bohaterowie „bawią się” słowem, polegają na wieloznaczności, liczą na niezrozumienie, uciekają od właściwego określenia swoich myśli. Od szczerego wypowiadania tego, co sądzą, co mogliby powiedzieć.
Badaczki dostrzegają również analogie między Szczęsnym a Hamletem, twierdzą nawet, że młody Kossakowski jest „może głębiej niż duński książę rozdarty” . Świadczy to o niewysłowionym tragizmie postaci Szczęsnego, o niespotykanej równoważności alternatyw, które bohater Słowackiego ma do wyboru. Bo co wybrać? Co będzie szlachetniejsze? Gdzie leży to dobro? W opowiedzeniu się za patriotyzmem i zamordowaniu ojca – zdrajcy narodu? Czy też postąpić jak na syna przystało, i niezależnie od tego, jaki jest hetman – ojciec – być przy nim, spełnić swój synowski obowiązek?
Szekspiryzm w „Horsztyńskim” widoczny jest w różnych płaszczyznach – jak zauważają badaczki – „Analogie nie wyczerpują się tu w atrakcyjnych czytelniczo aluzjach, lecz sięgają w strukturę świata i losu” . Polski romantyk musiał zatem przeniknąć, dogłębnie poznać twórczość i myśl Szekspira, aby podobne sensy zawrzeć w warstwie głębokiej swojego utworu. Nawet klimat intryg dworskich, zawarty w „Horsztyńskim”, jest subtelnym odwołaniem do dzieła angielskiego dramaturga.
Szczęsny jest również (podobnie, jak Hamlet) postacią wybitnie bystrą, wysoce przenikliwą, która „góruje nad otoczeniem zdolnością do rozszyfrowania ukrytego wzoru rzeczywistości.” Taka zdolność wcale mu jednak nie pomaga w podjęciu działania, w powzięciu jakiejkolwiek decyzji. Raczej jeszcze bardziej komplikuje i utrudnia wybór. Dostrzegając więcej niż widzi przeciętny człowiek, dylematy Szczęsnego stają się jeszcze głębsze, trudniejsze do rozwiązania. Bez prostego podziału, bez segregacji na czarne i białe.
Jako gorzkie podsumowanie artykułu o równie „gorzkim arcydziele” uznać można stwierdzenie Żmigrodzkiej i Janion – „w pewnym momencie romantycy, tacy jak Słowacki, zobaczyli nie białą, monumentalną rzeczywistość bez skaz, lecz pstrą, różnokształtną, rozrywaną sprzecznościami” . I cała ta rzeczywistość tkwi, jak cierń, w „Horsztyńskim”.
W pracy Marii Kalinowskiej wyraźnie zarysowana jest nie tylko kwestia losu w dramacie Słowackiego, ale również odniesienia tego losu do Boga. Można nawet powiedzieć, że autorka starała się scharakteryzować relację los a Bóg, Opatrzność. Ciemność w „Horsztyńskim” postrzega Kalinowska, jako brak nadziei, brak zdolności do widzenia sensu, zatracenie tego sensu. Ślepota starego konfederata barskiego, jest nie tylko kalectwem fizycznym, ale również jest to „martwota wewnętrzna” , zwątpienie w wartości, niemożność odnalezienia własnego „ja” w świecie. Podobna „ciemność” ogarnia również Szczęsnego, jest to – jak twierdzi Kalinowska – postać paralelna w stosunku do postaci Horsztyńskiego. Młody Kossakowski również jest zagubiony, pozbawiony nadziei, a przede wszystkim dostrzega i jest przeświadczony o bezcelowości ludzkich czynów, o bezsensie jakichkolwiek działań. Czynności, akty – do niczego nie prowadzą, nie mają sensu. Kalinowska uważa, że zwątpienie w sens, a nawet w obecność Bożej Opatrzności, Boskiego czuwania – to przesłanie, jakie niesie ze sobą dramat Słowackiego. Szczególną rolę przypisuje tutaj badaczka, podobnie jak Janion i Żmigrodzka, zjawisku ironii. Ironii, jako kwestionowaniu ogólnego sensu, jako podważanie pewnego światowego ładu – kpienie z niego, przeinaczanie. Oddanie się ślepemu losowi natomiast, kojarzy Kalinowska z działaniem szatana, ze złem, z ingerencją sił nieczystych. Kiedy Szczęsny zdaje się na ślepy los – dzieje się źle. Gdy ostatni płatek margeritki rozrywanej przez Amelię wypadł na „tak”, pojawia się zło, Szczęsny krzyczy: „Szatani! Wypadło tak!” Badaczka zauważyła również, że rzeczywistość „Horsztyńskiego” jest niestabilna, niejednoznaczna, jak kwestie wypowiadane przez bohaterów. „Wszelkie wydarzenia odbijają się w ironicznych zwierciadłach, tragedia odbija się w grotesce” . Cały świat jest więc jakby złudzeniem, różne wypowiedzi są odbijane, w różnym kontekście rozumiane na różne sposoby. Nie ma solidnego, jedynego znaczenia. Są tylko zwierciadła, tylko odbicia. Mimo tego pesymistycznego, ciemnego obrazu rzeczywistości „Horsztyńskiego” autorka dopatruje się światełka nadziei. Twierdzi, że w tym smutnym świecie jest miejsce na poszukiwanie Boga, na pytanie o Opatrzność, o dobro i sens, że w dramacie odnaleźć można jeszcze chwytanie się ostatniej deski ratunku, jakąś rozpaczliwą nadzieję, że jednak sens istnieje. Widoczne jest to zarówno u Horsztyńskiego, jak i u Szczęsnego. Mimo, że Szczęsny sam nie nawiązuje intymnej rozmowy z Bogiem, bo – jak twierdzi badaczka – być może ciąży na młodym Kossakowskim jakiś grzech odbierający siłę jego modlitwie , to nie ginie w nim potrzeba wiary, modlitwy, jakiegoś niematerialnego wsparcia. Jest w nim przekonanie, że jakaś siła istnieje, i że, jeżeli on nie może się do tej siły zwrócić bezpośrednio, to może spróbować przez pośredników – modlącą się Amelię – jego siostrę, czy Michasia – brata. „Szczęsny poszukuje światła, które mogłoby wydobyć go z ciemności” . A światło to próbuje odnaleźć poprzez swoje rodzeństwo, chce odnaleźć jasność poprzez ich czystą wiarę.
Horsztyńskiego z kolei, Kalinowska porównuje do Hioba, do osoby, której wiara wystawiana jest na próby. Cierpienie dawnego konfederata jest cierpieniem człowieka sprawiedliwego dobrego, ale może być również cierpieniem jako konsekwencją winy . Badaczka twierdzi również, że Horsztyński nie może pogodzić się ze swoim losem, próbuje odnaleźć własną winę, za którą jest karany. Szuka jej nawet w nie swoich czynach, mówiąc „mój ojciec musiał okropnie zawinić – bo ja cierpię” . Cierpienie nie okazuje się dla Horsztyńskiego siłą zbawczą, nie pomaga mu w odnalezieniu celu, w ujrzeniu sensu – przeciwnie, Horsztyński nie mogąc zrozumieć własnego losu, własnego cierpienia, ucieka od niego. A jedyną ucieczką jest samobójstwo.
Według Kalinowskiej, świat Horsztyńskiego, to świat pozbawiony wartości, świat zdrady, świat pozbawiony Boskiej Opatrzności. Jedyną świętością okazuje się tutaj „tajemnica czyjegoś cierpienia, czyjegoś męczeństwa” . A niedopowiedzenie na czyjś ból, jak zauważa badaczka, jest grzechem. Obie cierpiące postaci dramatu Słowackiego „szukają człowieka, by do niego mówić, uwolnić się od tego ciernia.” Ciernia w sensie psychicznego bólu. Tak samo więc Horsztyński potrzebuje rozmówcy, jak i Szczęsny domaga się kogoś, kto by go wysłuchał, przyjął jego słowa i tym samym ulżył w cierpieniu, jakie jest w nim.
W innej pracy Maria Kalinowska szczególny nacisk kładzie na relacje międzyludzkie w „Horsztyńskim”, na istnienie pojedynczego człowieka w obrębie innych ludzi. Związki między bohaterami opisuje badaczka jako nitki, które są poruszane, wzajemne postrzeganie się ludzi, to postrzeganie nie człowieka, jego głębi, a jedynie maski, jaką każdy przybiera. Poznawanie zatem staje się poznawaniem pozornym, dostrzeganiem fałszu, oszustwa, maski. Każde słowo, kontakt z drugim człowiekiem, ba! nawet pochlebstwo – tworzy maskę na drugim człowieku. Każda uwaga to część tej twarzy, którą kształtują inni ludzie. Maski tworzone są więc z słów, z myśli innych ludzi. Człowiek nie jest jednostką indywidualną, a jedynie kukłą, którą sterują wszyscy, którzy z tym człowiekiem się zetkną, którzy coś o nim i do niego powiedzą. Kształtują go, każde słowo jest jak grudka gliny, tworząca część maski na twarzy-osobowości człowieka. I w takiej właśnie rzeczywistości Szczęsny, główny bohater dramatu, poszukuje własnego „ja”. Młody Kossakowski pozostaje gdzieś poza rzeczywistością innych ludzi, jest przekonany o własnej odrębności, o nie pasowaniu do tego świata.
Zauważmy, za Kalinowską, że na wzajemne niezrozumienie postaci dramatu Słowackiego duży wpływ mają dialogi, ich konstrukcja. Rozmowy nie są konwersacjami otwartymi, bohaterowie nie darzą się zaufaniem. To ukrywanie pewnych faktów, których nie chce się powiedzieć, oszukiwanie, tworzenie iluzji, niechęć do porozumienia. Kalinowska pisze wprost: „tego typu przestrzeń międzyludzkiego istnienia można też nazwać (...) „przestrzenią zdrady” czy przestrzenią możliwej zdrady” . Będzie to zatem przestrzeń wypełniona niepewnością, podejrzliwością, brakiem zaufania do drugiej osoby, posądzanie człowieka o zdradę, strach przed nią, lepiej milczeć, bo słowa mogą zostać wykorzystane przeciwko nam.
Szczególną rolę w wypowiadaniu się, w rozmowach odgrywa Szczęsny, gdyż z ogromną niechęcią odnosi się do wzajemnego porozumienia, nie szuka łączności, lecz prowokuje niejasności, np. stosując ironię. Jego dialogi nie są dialogami polegającymi na typowej rozmowie, wzajemnym wysłuchaniu się. Dialog jest dla niego pretekstem do monologu, „okazją do wypowiedzenia tego, o czym myśli nieustannie i w samotności” .
Szczególnym przypadkiem monologu – jak wskazuje Kalinowska – jest moment, w którym Szczęsny przemawia do tłumu. Przemowa ta stanowi ironiczną aluzję do wypowiedzi bohaterów romantycznych, jednostek wybitnych, będących ponad tłumem. Badaczka uważa, że przez same przemawianie do ludzi, i fakt, że tłum słucha jednostki, sprawia, że ludzie przebywający w tym tłumie tracą własną podmiotowość, własną tożsamość, własne „ja”. Stają się bezmyślną masą kierowaną przez jednego człowieka.
Badaczka zauważa również, że trzy postacie dramatu (Horsztyński, Sforka i Hetman) są „odbiciami egzystencji głównego bohatera” , czyli Szczęsnego. Jakby każda z tych postaci w jakiś sposób prezentowała cząstkę osobowości młodego Kossakowskiego, jakby postaci te były projekcjami stanów umysłowych, myśli Szczęsnego. Z Horsztyńskim łączy go to, że obaj czują się skrępowani przez obecność innych ludzi, że sama obecność ludzi ogranicza ich pole działania, zawęża granice własnej wolności. Obaj bohaterowie są również oddzieleni od świata, samotni, w pewien sposób istnieją poza zwykłymi ludzkimi relacjami. Obaj, wreszcie, odnoszą wrażenie, że są niepotrzebni. Ze Sforką natomiast łączy Szczęsnego poszukiwanie własnego „ja”. Pytania o własną tożsamość i niemożność jej odnalezienia przez Szczęsnego możemy dostrzec – jak wskazuje autorka – w wypowiedziach Sforki: „Co to – ja?...” . Podobieństwo Szczęsnego do Hetmana wynika z tego, że młody Kossakowski jest postacią dumną, w pewnym sensie niemoralną, a zdaniem autorki u Hetmana cechy te „doprowadzone są do kresu, do ostateczności” . Kwestia odbić, projekcji postawy Szczęsnego w postawach innych bohaterów utworu jest według Kalinowskiej sprawą bardzo istotną, gdyż świadczy ona o polemizowaniu Słowackiego z motywem indywidualności, wybitności jednostki, wyrastania bohatera ponad tłum. W „Horsztyńskim” takiego indywidualizmu po prostu nie ma, człowiek istnieje w obrębie innych ludzi i jest przez nich niejako uzupełniany. Nikt nie jest wyjątkowy. Wszystkie te postaci są ze sobą powiązane, ale, co istotne, ta więź „nie jest znakiem wspólnoty, czy nawet wspólnoty możliwej” . Podobieństwa raczej dzielą bohaterów „Horsztyńskiego” niż ich łączą, raczej wzajemnie od siebie oddalają niż przybliżają.
Ważną kwestią poruszoną przez badaczkę jest teatralność świata „Horsztyńskiego”. Kalinowska uważa, że metaforyka teatralna ukazywana jest w utworze bardzo często. To Szczęsny odnosi wrażenie, że życie jest grą, teatrem, pozorem. Że nie istnieje własne życie, są tylko role rozdawane ludziom. Nie ma szczerości wśród ludzi, są tylko teatralne maski, maski przykrywające prawdziwe myśli, prawdziwe zdania. Maski, które zakłamują, zakrywają prawdę i pokazują drugiemu człowiekowi fałsz, oszustwo. Nawet historia, dzieje, to tylko teatr, tylko gra. To jedynie role, ludzie-marionetki, zakładający maski, odgrywający role – oto świat „Horsztyńskiego”, oto historia i rzeczywistość, jaką przedstawia nam Słowacki.
Krzysztof Kurek zwrócił uwagę na analogie pomiędzy „Horsztyńskim” a „Hamletem”. Badacz wyróżnił istotny fragment dramatu Słowackiego, który jest aluzją do utworu Szekspira. Jest to scena kończąca akt drugi – rozmowa Szczęsnego z Ksińskim. Szczęsny rozmawia tutaj z sługusem Hetmana, prymitywem, który nie zdaje sobie sprawy z tego, jak mocno młody Kossakowski drwi sobie z niego. Scena ta, jak twierdzi badacz jest „z zadziwiającą wiernością uformowana na wzór słynnej rozmowy Hamleta z Poloniuszem”. Kurek również celnie zauważa, podsumowując swoją pracę, że Szczęsny tak bardzo wahał się z dokonaniem wyboru, bo czego by nie zrobił, jego działanie i tak nie miałoby sensu, nie pomogłoby krajowi – Polsce. „Za każdym z potencjalnych rozwiązań tragicznego konfliktu czai się pustka, której świadomy jest Szczęsny” . Słowacki zatem stawia swego bohatera w sytuacji nie tyle tragicznej, okrutnie trudnej, co nawet nierozwiązalnej. Takiej, w której żadne działanie nie jest dobrym rozwiązaniem. Bierność i działanie są równie złe. To klęska, pustka, nicość. Szczęsny chciałby czegoś dokonać postanowić, ale zdaje sobie sprawę, że czyny i tak okażą się daremne.
Możemy zatem uznać, że Słowacki nie powielał Szekspirowskich schematów, lecz twórczość tego angielskiego dramaturga była dla romantyka inspiracją. Inspiracją nie tylko w warstwie powierzchownej, ale również głębokiej. Jak zauważył Henryk Zbierski: „Bohaterowie Shakespeare’a nie są świętymi” . I to samo można powiedzieć o bohaterach „Horsztyńskiego”, a nawet wtedy będzie to w stosunku do nich określenie łagodne. Hetman – zdrajca ojczyzny, Horsztyński – który uwiódł żonę Kossakowskiego, Szczęsny – z nim Salomea zdradziła Horsztyńskiego... To są święci? Polski romantyk stosuje również bardzo widoczne aluzje do „Hamleta”, nie tylko poprzez podobne wypowiedzi bohaterów, ale także przez wykorzystywanie analogicznych elementów konstrukcyjnych świata. Dla Szczęsnego Hetman przyprowadził płatnych arlekinów rewolucyjnych, trefnisiów, dla Hamleta sprowadzeni zostali płatni aktorzy. Zarówno Szczęsny jak i książę duński są z jakiegoś powodu smutni, zamyśleni, przygnębieni. Oboje nie czują sympatii do własnego ojca, oboje wypowiadając się stosują ironię, podobne są niektóre dialogi (wspomniany dialog Hamlet – Poloniusz)... Podobieństwa, niektóre bardziej, inne mniej subtelne można mnożyć długo. Słowacki jednak zrobił krok dalej. Nie ograniczył się jedynie to prostych aluzji, ale skorzystał z sensów, jakie przekazywał Szekspir i rozbudował je o własne przemyślenia, zmodyfikował nie tylko umiejscawiając dramat w Polskiej rzeczywistości (i historii), ale również zmodyfikował Szekspirowską myśl, dodał do niej własne uwagi, stworzył inny, podobny, lecz jednak inny niż ten stworzony przez autora „Hamleta”, porządek. I o ile Hamlet jeszcze wierzy w istnienie Boskiej Opatrzności, stwierdzając przed pojedynkiem z Laertesem, że nawet wróbel nie padnie bez Boskiego pozwolenia, to w „Horsztyńskim” taka wiara – zanika. W dramacie Słowackiego, bohaterowie przestają widzieć sens, przestają dostrzegać porządek i Boski plan. Są zagubieni, przerażeni ogromem świata i własną „małością” względem tego świata. Świata, nad którym nikt nie sprawia już kontroli. Nad którym nikt nie czuwa. Świata – chaotycznego, w którym ludzie pozostawieni są samym sobie. A poszukiwanie sensu, próba zrozumienia świata kończy się tragicznie – Horsztyński wbrew swoim poglądom, i świadom tych poglądów, popełnia samobójstwo. Wybiera rozwiązanie ostateczne – śmierć. Być może jednak utwór Słowackiego nie jest krytyką rzeczywistości, lecz próbą ukazania czym byłby świat bez Boskiej Opatrzności? Bez wiary w Boga i w sens. Może romantyk chciał pokazać kim byliby ludzie pozbawieni wiary? Jakie mieliby dylematy i czym kierowałyby ich czyny? Warto tutaj zauważyć, że postaci wierzące – Michaś, Amelia – jawią nam się, jako istoty dobre, czyste nie skażone tą dziwną chorobą, którą dotknięty jest Szczęsny, czy Horsztyński. I to właśnie w nich młody Kossakowski rozpaczliwie poszukuje ratunku. Może jednak – paradoksalnie – poprzez pesymistyczny wydźwięk utworu, możemy dostrzec i tym bardziej docenić to, co Słowacki ze swojej rzeczywistości usunął – Boga, sens i prawdę.

Adam Kolasa, 2008