Plastikowy motyl

Wyświetl w formacie PDF

Odtwórz na YouTube.com
Ściągnij w formacie mp3 i słuchaj kiedy i gdzie chcesz

Było parno, klimatyzacja siadła, powietrze stało w miejscu. Samo stukanie w klawiaturę komputera sprawiało, że byłem mokry od potu.
Kończyłem właśnie wypełniać kartę Rabackiej, starej, znerwicowanej kury domowej, kiedy do drzwi ktoś cicho zastukał. Cicho i miękko, tak, że ledwo usłyszałem.
- Proszzz... – warknąłem, zamykając laptopa.
Klamka drgnęła i do gabinetu wszedł chudy młodzieniec z rozwichrzoną, czarną czupryną. Ubrany elegancko, wyprasowana koszula, z kieszonki na piersi wystawała paczka fajek. Fajek, właśnie... Białawe lniane spodnie i markowe buty. Głowę nieznacznie pochylał.
- Pan Edward, doktor Edward Reczkowiak, prawda? – spytał. Ton miał nietypowy, spodziewałem się ledwo słyszalnego dźwięku, a tu wyraźny, z dobrą dykcją. Było w nim coś dziwnego, czego nie mogłem na początku określić.
- Raczej nie osioł ze Shreka, chyba, że to jego się pan spodziewał – powiedziałem i zaraz ugryzłem się w język. Głód nikotynowy, ten cholerny upał i mnóstwo pacjentów umówionych na dziś wyprowadziły mnie z równowagi.
- Fakt, głupio spytałem – kontynuował chłopak, tym samym, pozbawionym emocji tonem. – Nazywam się Karol Drelewicz, nie byłem zapisany.
- Nie był pan? – zapytałem z nadzieją na wcześniejszy powrót do domu.
- Tak właśnie powiedziałem. – Odgryzł się, młody cwaniaczek, odgryzł. – Ale gdyby nie miał pan nic przeciwko... To zajmie chwilę – zawsze tak mówią, zawsze chwilę, a kończy się na godzinie, dwóch, bo jak zaczną jeden temat, to przypomina im się sto innych, a z tych stu robi się tysiąc. Kocham swoją pracę. – Proszę.
Proszą to już rzadko. Ten młody spojrzał jeszcze na mnie wyczekująco. Patrzył dziwnie, bo nie w oczy, jak normalny człowiek, tylko... miałem nieodparte wrażenie, że wgapia mi się w szyję, w brodę albo usta. Maksymalnie w nos, ale na to, że patrzy w oczy nie postawiłbym złamanego grosza.
- Proszę usiąść – pal sześć wcześniejszy powrót do domu, zimny prysznic i relaks przy butelce whisky. Gość poprosił. I miał fajki.
- Na tym – zaśmiał się. Właściwie trudno to było nazwać śmiechem. Po prostu bez wydawania żadnego dźwięku uniósł kąciki ust. – Zawsze się zastanawiałem, czy istnieją gabinety bez kozetki.
Usiadł.
- Pali pan? – spytał wyjmując paczkę z kieszeni.
- Zwykle nie. Płuca, w pracy nie powinienem, wie pan.
Wyciągnął dłoń z paczką w moją stronę. Wziąłem jednego.
- Ognia? – sięgnął do kieszeni po srebrną zapalniczkę i szybkim machnięciem ręki otworzył. Odpalił najpierw mi, później sobie. Nikotyna zaczęła wypełniać płuca i świat od razu wydał się mniej irytujący. Zacząłem dostrzegać w tym chłopaku pacjenta, a nie dupka, który zajmuje mój czas. Tylko czemu ciągle patrzy mi na brodę?
Dym unosił się wokół jego głowy, ściągnąłem kilka głębszych pociągnięć.
- Studiuje pan? – powoli, niech oswoi się z nowym miejscem i nowopoznanym kompanem do papierosa.
- A pan pracuje?
Nawet mogło mnie to rozbawić, nawet mógłbym się zaśmiać, uznać za dobry żart. Ale nie tego dnia. Skwar za oknem i brak rzeczy niezbędnych do przetrwania robi swoje.
- Pan lubi odpowiadać pytaniem na pytanie?
- A pan lubi pytać?
- Moja praca polega na pytaniu.
- Odpowiedzi zachowuje pan dla siebie?
- A panu zależy na zadawaniu pytań czy słuchaniu banalnych odpowiedzi, na które pan mnie nakierowuje?
Zamilkł na moment.
- Jeśli chcemy dojść do porozumienia, zapomnijmy na moment o sarkazmie, dobrze?
- Dlaczego? – masz ci los. Co za pacjent. „To zajmie chwilkę...”, dobre sobie.
- Pan zna odpowiedź. Jeśli chce pan, żebym panu pomógł musimy dojść do porozumienia – ciągle natarczywie gapił mi się na usta, jakby czytał z ich ruchu. – Ironia często polega na stosowaniu dwuznaczności, człowiek nastawia się na żart, nie na szczerą rozmowę.
Zaśmiał się głośno. Złapał za brzuch i śmiał jak dziecko. Zanosząc się od śmiechu, położył się na kozetce. Podłożył lewą dłoń pod głowę, i zgiął prawe kolano.
- Co mi pan powie o swojej pracy?
- Musimy sobie coś wyjaśnić. Czy pan przyszedł przeprowadzić ze mną wywiad, czy może chce pan dowiedzieć się czegoś o sobie? Nie wygląda pan na kogoś, kto potrzebuje pomocy, a na pewno się pan tak nie zachowuje.
- Proszę, kilka słów.
- Praca jak każda inna. Z czasem staje się rutyną.
Śmiał się dziwnie, cicho. Wodził wzrokiem po pomieszczeniu, wpatrywał się kilka chwil w jeden punkt a później znów zataczał kręgi gdzieś przy suficie. Początkowo myślałem, że śledzi wzrokiem kłęby dymu, ale tam gdzie patrzył, nie było już szarych smug.
Przestał się śmiać.
- Przepraszam – powiedział w końcu. Może jednak dojdę z nim do porozumienia? – Przepraszam, ale mam już dość. Pan wie, śmiech, reakcja obronna, te sprawy. Co my w ogóle będziemy gadać.
- No tak – nie ukrywałem zniecierpliwienia.
- Pan teraz czeka na moją akcję, prawda? – Nie patrzył na mnie. Wgapiał się w jeden punkt, gdzieś koło żyrandola. – Klamka się przekręca, drzwi otwierają, wchodzi ciało, gada, gada. Pan pyta, pyta, ono gada. Pan coś powie, uśmiechnie się, powie do widzenia, drzwi się zamkną. Ułożył pan rutynę, zapominając o zostawieniu sobie drogi ucieczki.
Dopalałem papierosa. Dwa, trzy pociągnięcia i wyproszę tego buca. Powietrze falowało od gorąca.
- Proszę się nie denerwować. Ja do pana nic nie mam, ja nie mówię tego wszystkiego, teraz, złośliwie. Ja... jestem zmęczony – zawiesił na chwilę głos. – Pan pewnie wie jak to jest być na tyle zmęczonym, że czuje się potrzebę regenerującego snu, ale organizm nie może zasnąć? Pan na pewno wie, trudne studia, pewnie i teraz dużo roboty, liczenie pieniędzy, kontrola rachunków. Pan ma żonę?
- Przepraszam pana bardzo, ale niedługo będziemy musieli kończyć. Mam kilka służbowych spraw do załatwienia, umówimy się na wizytę na pierwszy wolny termin.
- Nie pytać o życie prywatne. Faktycznie. Proszę wybaczyć, często się zapominam, nie mam pojęcia co wypada, a co nie – mówił to bez cienia skruchy, bez żadnej emocji w głosie, jakby czytał z kartki listę zakupów. Muszę przyznać, że mimo, że pacjent trafił mi się irytujący, to w pewien sposób mnie zaciekawił.
- Chyba nie jest mi pan w stanie pomóc...
- Tego nie wiemy, chodzi o to, żeby próbować.
Znowu się zaśmiał, spojrzał mi na usta, a później krążył wzrokiem po pomieszczeniu.
- Przepraszam – powiedział w końcu, widząc jak patrzę na niego z wyrzutem.
- Proszę mówić, mamy jeszcze chwilkę, proszę kontynuować. Nie jestem w stanie panu pomóc. Dlaczego pan tak uważa?
- Widzi pan... nie wiem czy potrafię to wytłumaczyć. Proszę powiedzieć jakieś zdanie.
- Słucham?
- Zdanie, dowolne zdanie. Proszę coś powiedzieć, wystarczy kilka słów.
- Proszę być poważnym.
- Może być i takie. Widzi pan? – wskazał palcem przestrzeń nad moim biurkiem. Powietrze, trochę dymu. Nic.
- Konkretnie co mam widzieć?
- Proszę powiedzieć po prostu, co tu jest.
- Powietrze – wzruszyłem ramionami. – Nic, przestrzeń.
- Dlatego właśnie myślę, że pan mi nie może pomóc.
- A pan? – spytałem. – Czy pan widzi coś nad moim biurkiem? Proszę powiedzieć.
- Niech pan się do mnie tak nie zwraca! – powiedział stanowczo. – Niech pan założy, że nie jestem jednym z tych debili, którzy do pana codziennie przychodzą. Proszę zapomnieć o moim wybuchu, bo pewnie każdy, kto siedzi na moim miejscu tak gada. Proszę – widać było, że naprawdę stara się opanować zdenerwowanie. – Proszę mnie potraktować... bo ja wiem, jak starego znajomego, z którym chce się pan napić wódki. Albo w ogóle niech pan na mnie nie patrzy tak czy siak. Pan chce jeszcze zapalić?
Wziąłem.
- Dziękuję.
- Proszę. Widział pan? Znowu – tym razem wskazał obszar tuż obok górnej części okna.
- Okno, szyba. Nic.
- Widzi pan – odpalił też sobie. – Opowiem panu, ale pan tylko posłucha. Gdyby pan miał moje oczy, może zrozumiałby pan mnie inaczej, a tak... No, ale nic, niech pan już robi co chce, weźmie swój notatnik, wklepie moje imię i nazwisko, Drelewicz, Karol i niech pan jedzie z rutynką dalej.
Słuchałem. Paliłem i słuchałem. Patrzyłem co jakiś czas w różne części sufitu, wodziłem wzrokiem po całym gabinecie, ale niczego nie dostrzegałem.
Chłopak usiadł na skraju kozetki. Palił, kosmyki włosów opadały mu na twarz.
- Pan lubi motyle? – spytał w końcu.
- Piękne stworzenia...
- Zrozumiał pan pytanie? – szybko się denerwował, jakby ciągle był spięty. – Przepraszam.
- Myślę, że tak, że lubię. A pan? Czemu pan spytał właśnie o motyle?
- A gdybym spytał o słonie, chwasty albo budynki z XX wieku, odpowiedź byłaby inna? Pan jest inteligentnym człowiekiem, tylko pan mało mówi. Pan musi przeanalizować, zanotować, a nie ma na to czasu.
- Więc proszę mniej pytać, więcej mówić. Pan tak zadaje pytania, że nasuwa się oczywista odpowiedź, ale pan oczekuje czegoś innego. Pan jest jak kot, który bawi się myszką, i łudzi się, że ona nieoczekiwanie zmieni się w jakieś zagrożenie albo wyzwanie. Ale za każdym razem nie dzieje się nic, co mogłoby kota zaskoczyć. Może pan jest takim kotem, może wszyscy są dla pana właśnie takimi myszami?
Zamyślił się. Szukał czegoś nerwowo po gabinecie, obracał głowę, ale nigdzie na dłużej nie zatrzymał wzroku.
- Poleciały.
- Kto poleciał? – spytałem zdezorientowany.
- Zapomniałem, pan ich nie widzi. Motyle, wszędzie motyle. Czasami mam już ich dość, wyłażą z ust wszystkich ludzi. Pan pewnie nie czuł, ale chodziły panu po wargach. Przy każdym otwarciu, widać jak próbują się wydostać, jak ich cieniutkie nóżki wygrzebują się z – pan wybaczy – jamy ustnej. Później latają jak oszalałe. A to nad pana biurkiem, a to przy oknie, a to siądą na chwilę na suficie, zatrzepoczą skrzydłami. Kolorowe jak papugi. Żywe, o intensywnych, różnorodnych barwach. – Zgasił papierosa w stojącej na biurku popielniczce. – A później znikają, gdzieś się rozmywają, odlatują. Nie wiem. Nie raz próbowałem wyśledzić co się z nimi dzieje, latałem jak wariat – uśmiechnął się – po mieście, między blokami, przebiegałem przez mosty, wdrapywałem się na drzewa... Ale zawsze gdzieś mi umykały, zawsze gdzieś uciekły. Pan wie, małe, prawie nie da się wypatrzyć. Jeszcze tyle ich jest. Pan sobie spróbuje wyobrazić. Dziś, podczas tej rozmowy wyleciało z pana ze dwadzieścia. Da pan wiarę? W pół godziny. Pan sobie spróbuje wyobrazić ile tego jest w jednym mieście. Bywa, że boję się wychodzić, bo na całym ciele czuję ich skrzydła. Czuję jak pchają mi się do nosa, ust, uszu, wlatują w oczy, na oślep. I nie ma jak się przed tą chmarą obronić. Dlatego często zamykam się w domu. Zamykam drzwi, okna. Szpary zaklejam taśmą, żeby się jakimś cudem nie wdarły. Nie chcę ich widzieć, mam dość. Zresztą, pan to widzi, zauważył od razu. Za dużo ich, napawają mnie obrzydzeniem, potwornie nudzą. Poznałem już wszystkie, znam każdy kolor, zachowania, reakcje. Obserwuję je od lat, najpierw była fascynacja, ale to wie pan, przeszło w nudę. A później w zniechęcenie, w obrzydzenie i zmęczenie. Brakuje pustej przestrzeni. Takiej, jaką pan widzi.
Czas płynął powoli, dym z zapalonego papierosa mozolnie kłębił się w gabinecie. Chłopak patrzył mi na usta.
- Proszę pana, rzeczywistość podlega pewnym pomiarom. Możemy stwierdzić czy coś istnieje, czy też nie. Są różne sposoby, można szukać ultradźwiękami, podczerwienią, robić pomiary ciepła. To co pan widzi, to zapewne urojenia, natarczywe, jak sam pan mówi, ale...
- Panie doktorze – machnął ręką. – Ja to wiem, ja to wszystko doskonale wiem. Pan pytał, czy studiuję. Wcześniej to było bezzasadne, teraz ma sens, więc odpowiem. Studiuję fizykę, wiem co można sprawdzić i w jaki sposób. Ale co mi z tego, skoro i tak widzę motyle? One dla mnie są, istnieją, tak jak ja, pan, czy ta kozetka. Pachną, machają skrzydłami, poruszają się.
- Rozumiem, niemniej jednak...
- Pan przestanie z tymi regułkami – chyba pierwszy raz spojrzał mi w oczy. – Te są chyba najgorsze. Widział pan kiedyś plastikowego motyla? - Pokiwałem przecząco głową. – Pan wie, że nie chodzi mi o zabawkę, ale o taką żywą imitację. Śmierdzą, leje się z nich farba, wszystkie są tak samo brzydkie, zimne i okropnie nudne. Pokracznie latają, wzdragam się jak mam takiego dotknąć, czuje obrzydzenie jak się o mnie przypadkiem otrze. Ale tych plastikowych jest coraz więcej, wie pan? Są na randkach, przystankach autobusowych i w sklepach. W kinie, w samochodach, na placu zabaw, na imprezach, wycieczkach i w pracy. Latają wszędzie, te pokraczne twory, nie mogę ich uniknąć. Nie mówiąc już o panu, o ludziach w ogóle, którzy ich nie widzą. Jak mają choćby próbować ich unikać? Mają jakieś szanse? Pan pomyśli – zrobił krótką pauzę, po czym kontynuował. – Jest ich mnóstwo, coraz więcej. Rzadko pojawiają się prawdziwe. Od pana dziś wyszło kilka. Z tych się nie śmieję. Śmieję się tylko z plastikowych. Pan wie, jak już mówiłem, reakcja obronna. Co oprócz śmiechu pozostaje, gdy widzisz wyłażącego z ust plastikowego motyla po raz... sam już nie zliczysz który. Motyla, który jest jedynie nędzną próbą naśladowania tego prawdziwego? Widzi pan, panie doktorze, ja nie znajduję nic oprócz śmiechu. I chciałem spytać pana, tak zupełnie poważnie, czy na to wszystko o czym mówię, jest jeszcze jakiś sposób, poza śmiechem?

Adam Kolasa, 2009

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz