Brutalna śmieszność współczesnego kina

Wyświetl w formacie PDF

Świat, w którym morderstwo – jeżeli już się zdarza – jest czynem godnym potępienia, a brutalność pewnych zdarzeń zmusza obserwatora, by odwrócił głowę zdaje się być światem jak gdyby prototypowym, albo inaczej – prawidłowo uporządkowanym. Dzieje się jednak i tak, że krwawe sceny wzbudzają śmiech, a zabójstwa nie mają ani konsekwencji ani nawet sensu. Dziwny to świat, w którym zabawa miesza się z brutalnością, ludzki dramat zakrawa na farsę, a wszelkimi działaniami rządzi przypadek. Taką właśnie groteskowo-przypadkową rzeczywistość kreśli w swoich filmach rodzeństwo amerykańskich reżyserów – Ethan i Joel Coen.

Dorobek artystyczny braci Coen wydaje się być wyjątkowo bogaty. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych filmów tych reżyserów – Fargo z 1996 roku – został uhonorowany szeregiem nagród (m.in. Oskar za scenariusz). W tym, najbardziej chyba „przypadkowym” filmie Coenów, policjantka w ciąży prowadzi śledztwo w sprawie porwania i zabójstwa (przypadkowego, rzecz jasna) kilku osób. Bieg zdarzeń wymyka się bohaterom spod kontroli, nadrzędną siłą prowadzącą historię jest nie doskonały plan, do czego przyzwyczajają nas konwencjonalne filmy kryminalne, lecz właśnie dziwny zbieg okoliczności. Zwyczajne przeciwności losu, ludzkie ułomności prowadzą do tragikomicznych scen, które wywołują raczej śmiech niż napięcie. Coenowie w The man who wasn’t there z roku 2001 udowodnili z jaką swobodą posługują się wykształconymi przez lata gatunkami filmowymi. W tym również cenionym i wielokrotnie nagradzanym filmie (nagroda AFI dla najlepszego filmu roku) reżyserzy wykorzystują stylistykę filmu noir, by stworzyć trochę prześmiewcze, ale mające poważne przesłanie dzieło, w którym występują wszystkie elementy, jakie możemy znaleźć w klasycznym filmie tego gatunku (mamy oczywiście femme fatale, którą zagrała Scarlet Johanson). Coenowie śmiało nawiązują do fundamentalnych dzieł kultury europejskiej – w O Brother, Where Art Thou? wykorzystują treści zawarte w „Odysei”. W Bartonie Finku podejmują poważny temat osobowości artysty i stosunku twórcy do sztuki. Po roku 2000 zaczęli tworzyć kino bardziej nastawione na popularność, ale wciąż w podobnej, prześmiewczej stylizacji (Ladykillers z 2004, Burn after reading z 2008). Bardzo ważnym momentem w ich karierze było zrealizowanie i wyprodukowanie filmu No country for old man z 2007 roku, dzięki któremu weszli do prestiżowego grona filmowców, którzy w tym samym roku zostali nagrodzeni Oskarem za scenariusz, reżyserię i najlepszy film. Poza nimi udało się to jedynie czterem reżyserom w historii kina.
Charakterystyczne, wyraziste postaci zdają się być jednym z głównych motywów kina braci Coen. W Big Lebowskim mamy Kolesia, w The man who wasn’t there – fryzjera, który siłą rzeczy zostaje wplątany w morderstwo, w Fargo – policjantka w ciąży i porywacze – nieudacznicy. W No country for old man taką postacią jest bezwzględny zabójca, grany przez Javiera Bardema, który za tę drugoplanową rolę został nagrodzony Oskarem. Skoro jest zabójca, a więc zło, istnieje też jakieś dobro, reprezentowane przez szeryfa (Tommy Lee Jones). Coenowie świadomie nawiązują do tradycji westernu. Pierwsze kadry, to rozległe, puste stepy, po których później szeryf wraz z swoim podwładnym będą podróżować konno. Zmienia się tylko otoczenie, zasady walki pozostają bez zmian. Niewielkie, drewniane miasteczka otoczone stepami, zostają zastąpione przez wielkie miasta, z potężnymi, betonowymi blokami i przydrożnymi motelami, w których zatrzymuje się morderca. W tej zmodyfikowanej, nowoczesnej przestrzeni, mają miejsca morderstwa, podobne jak na Dzikim Zachodzie. Brutalność scen reżyserowanych przez Coenów przypomina czasami brutalność Tarantino. Dużo krwi, ale ta krew, te sceny nie przerażają, widz siedzi bezpiecznie po drugiej stronie ekranu i jest w pełni świadomy, że zadawanie ran, to tylko filmowy efekt, który przecież przyszedł obejrzeć. Te zbrodnie bywają nieporadne, zrodzone z frustracji (Fargo), ale są też zaplanowane, dające bohaterowi jakąś ekstatyczną niemal przyjemność, zauważalną pomimo niewzruszonej zazwyczaj miny mordercy z No country for old man.
Mamy więc w No country for old man klasyczny, banalny scenariusz. Oto podczas jednego z polowań, Llewelyn, jeden z głównych bohaterów, przypadkowo trafia na walizkę wypełnioną pieniędzmi. Wokół trupy, prawdopodobnie porachunki gangów. Bohater walizkę zabiera, ale – co nie jest zaskakujące – jest ktoś, kto pieniądze chce odzyskać. Wynajmuje więc płatnego mordercę, by zlikwidował złodzieja i zwrócił pieniądze. Morderca jest oczywiście z bogatą przeszłością, toteż w pościg za nim rusza dobro, czyli znany nam już szeryf (Tommy Lee Jones). Ta właśnie fabularna banalność służy skupieniu się nie na efektownej historii, lecz odnajdywaniu w filmie metaforycznych figur i zdarzeń. Coenowie zrywają z tzw. kinem zerowym (inaczej: kinem gatunków). To jest z filmem, który oferuje wyłącznie ciekawą historię zaserwowaną w schematyczny, ale widowiskowy sposób. U Coenów tak naprawdę nie wiadomo, co dzieje się z przyczyną całego pościgu (pieniędzmi), nie ma też obowiązkowej sceny, występującej w klasycznych filmach sensacyjnych – pojedynku tego dobrego z tym złym. Nie ma efektownych pościgów, strzelanin i heroicznych działań bohatera. Są raczej przerysowane, popisowe sceny mordercy, które przypominają bardziej estetykę komiksową niż filmową (aby odwrócić od siebie uwagę i kupić bandaż w aptece, morderca wysadza samochód stojący przed budynkiem). Coenowie eksponują motywy przewijające się w innych ich produkcjach. Zło jest banalne, przypadkowe (rzuca monetą i tylko na tej podstawie morderca decyduje, czy kogoś zabić, czy ocalić), zło nie kieruje się żadnymi regułami, co więcej – kwestionuje zasady, którymi kierują się inni. Jest to zło przypominające reprezentacje młodopolskiego Lucyfera. Z jednej strony totalnie chaotyczne, pozbawione zasad, z drugiej – dążące do absolutnej destrukcji. Zadawanie śmierci nic nie znaczy, wybór ofiar to przypadek, zbieg okoliczności. Co zaskakujące, gdy zło reprezentowane przez mordercę próbuje kierować się ziemskimi zasadami (przejeżdża na zielonym świetle) dochodzi do nieszczęścia, wypadku samochodowego. Jest więc to rodzaj kary dla mordercy za czyny, których się dopuszczał?
Wyraźny jest również inny motyw kina Coenów – rozdźwięk pomiędzy światem starym a nowym. Stary, znaczy taki, który można zrozumieć, który ma zasady, gdzie brutalność nie jest tak ohydna, tak okropnie nieludzka jak współcześnie. Szeryf to reprezentant starych zasad. Ale jednocześnie jest reprezentacją kondycji tego świata – stary, zmęczony i zniechęcony, liczy dni do emerytury, nie jest w stanie pojąć nowoczesnej mody, obyczajów, w jaki więc sposób może zrozumieć nowoczesne zło (symbolizowane przez mordercę, którego ściga)?
Coenowie, mówią nam w końcu o współczesności, jako o unikaniu konfrontacji ze złem, o odwracaniu wzroku, o przymykaniu oczu na to, co się dzieje. Wszyscy chcą być czyści – szeryf stąpa ostrożnie, by nie wejść w plamy krwi, morderca podnosi nogi, gdy krew ofiar zbliża się do jego stóp, prawnik rozpaczliwie przyznaje zabójcy, że nic nie widział, pomimo, że właśnie był świadkiem morderstwa. Brakuje wyraźnych zasad, idei, które kierowałyby ludzkimi działaniami. Zamiast tego jest pułapka relatywizmu, cicha zgoda na zastałą rzeczywistość, dbanie o własne bezpieczeństwo i spokój.
Postać wykreowana przez Bardema zabija sprzężonym powietrzem pochodzącym z dużej butli z tlenem. Paradoksalnie butla z tlenem może być też wykorzystywana nie do mordowania, lecz do ratowania życia. Wiele takich przewrotności znajdziemy u Coenów dlatego na różne sposoby można odczytywać ich filmy – i mniej, i bardziej poważnie. Zadziwiająco szczera wydaje się jednak scena z innego ich dzieła – Burn after reading – w której bohater grany przez Johna Malkovicha, widząc w piwnicy swojego domu intruza, krzyczy wściekle: „Wiem co reprezentujesz. Reprezentujesz idiotyzm dnia dzisiejszego”. I może wiele ich filmów demaskuje te właśnie „idiotyzmy”. Te banały, w które siłą rzeczy zdajemy się być uwikłani.


Adam Kolasa, 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz